Blackowl |
Wysłany: Śro 16:13, 05 Kwi 2006 Temat postu: |
|
Wklejam całość, bez zbędnych wstępów:
Verity Hunt dostaje zlecenie
O godzinie siódmej rano każdy zwykły śmiertelnik, czy to czarodziej, czy mugol dopiero wstaje z łóżka. Oczywiście zdarzają się wyjątki od tej reguły. Verity Hunt o siódmej rano stała przed lustrem i mówiła:
- Dobra, to twój być może ostatni dzień w pracy. Nie schrzań go, proszę cię, nie schrzań!
Dlaczego taka dziewczyna jak Verity bała się o swoją pracę? Może dlatego, że przez ostatnie trzy miesiące, korzystając ze swojej pozycji sekretarki w Departamencie Historii Magii, podrzucała swojemu szefostwu niedorzeczne pomysły? A może dlatego, że ignorowała zupełnie to, co się wokół niej działo i zamiast zajmować się dokumentowaniem najnowszych odkryć i zwycięstw, zajmowała się szukaniem argumentów na poparcie swoich wydumanych teorii? No i na pewno nie pomogło jej to, że w roztargnieniu powiedziała do szefa: “Spadaj!” Pewnie dlatego poświęciła zagadnieniu odzywania się w miejscu pracy zadziwiająco dużo miejsca podczas swojego skierowanego do lustra monologu.
- Nie wolno ci przeklinać w pracy! Nie wolno. I zawsze patrz na rozmówcę! Zawsze! - Poprawiła włosy, które na skutek zbyt częstego poruszania głową powyłaziły jej z kucyka.- I przestań w końcu mówić do siebie przed lustrem! Tak zaczyna się choroba umysłowa!
Odeszła od lustra chwiejnym krokiem, złapała swoją dużą, dość brzydką torebkę i wyszła z łazienki. W korytarzu spotkała swoją współlokatorkę, zwiewne dziewczę o wdzięcznym imieniu Freda, ale minęła ją bez słowa, prawdopodobnie jej nie zauważając.
O godzinie siódmej minut trzydzieści sześć Verity Hunt wkroczyła do swojego miejsca pracy: Departamentu Historii Magii. Można by się zacząć zastanawiać, dlaczego szef departamentu przyjął ją, skoro przez ostatnie dziesięć lat skutecznie zatruwała mu życie idiotycznymi pomysłami?
Pewnie dlatego, że była prawdopodobnie jedyną naprawdę zainteresowaną tym przedmiotem osobą. Można też dodać, że kiedy nie próbowała go nakłonić do rozmaitych bzdur, mówiła całkiem sensownie. W dodatku nie musiał jej tłumaczyć podstawowych elementów historii.
Przede wszystkim jednak miał nadzieję, że poważna praca wyleczy to biedactwo z głupot, jakie przychodziły je do głowy.
Dlatego postanowił dać jej tego dnia poważne zadanie.
- Panno Hunt – powiedział, gdy weszła do jego biura. – Chciałbym, żeby zrobiła pani dokumentację niezwykłych zjawisk w obrębie całego hrabstwa z ostatniego roku.
Verity, która słysząc swoje nazwisko padające z jego ust była pewna, że wyleci, nie mogła uwierzyć w swoje szczęście. Oznaczało to dla niej nie tylko utrzymanie posady, ale także awans w niedalekiej przyszłości!
Nie zwróciła już uwagi na to, że jej szef dostał wiadomość poprzez słynną pocztę Ministerstwa. Nie zauważyła również jego dziwnej reakcji na tę wiadomość. Liczyła się tylko dokumentacja.
A szkoda, że nie zainteresowała, się dalszymi słowami szefa, bo uniknęłaby dzięki temu kilku dziwnych zdarzeń w tym dniu. Świat zwariował tego dnia, bo Harry Potter zabił Sami-Wiecie-Kogo.
***
Mimo deszczu wszyscy chodzili dziwnie zadowoleni. Verity nie zwracała na nich większej uwagi. Miała napisać dokumentację niezwykłych zjawisk w obrębie całego hrabstwa i teraz tylko to zaprzątało jej głowę. Nawet nie zauważyła, kiedy wpadła na jedną ze swoich nielicznych koleżanek, Antheę Chesterfield.
- Verity! – wykrzyknęła wyżej wspomniana. – Co za szczęście!
- Tak, tak – odpowiedziała jej w roztargnieniu historyczka zmagając się właśnie z dylematem: czy pojawienie się dawno wymarłego gatunku roślin na południu hrabstwa można uznać za coś niezwykłego? A jeśli tak, to czy jest to na tyle interesujące, żeby wpisać to do dokumentacji?
- Harry Potter pokonał Sama-Wiesz-Kogo!
- Kogo? – zapytała Verity z grzeczności. Nie interesowało jej to, co mówi jej koleżanka. Cokolwiek by to było i czegokolwiek by to dotyczyło.
- Sama wiesz!
- Tak, wiem – zgodziła się dla świętego spokoju i nie żegnając się odeszła, zostawiając biedną Antheę w zupełnym osłupieniu.
***
Trzy godziny później Verity Hunt siedziała w obskurnym barze gdzieś na Nokturnie i czytała grubą księgę. Co jakiś czas zaznaczała w niej coś ołówkiem, kompletnie nie zwracając uwagi na to, co się wokół niej dzieje.
A działo się sporo.
Brygada uzbrojonych po zęby aurorów wbiegła do knajpy, łapiąc kogo się da w swoje sidła. Kilku czarodziejów, najwyraźniej sprzymierzonych z Sami-Wiecie-Kim, próbowało się ratować, rzucając zaklęcia i uroki, ale nie mieli szans. Aurorzy byli zbyt dobrze zorganizowani i po krótkiej, aczkolwiek intensywnej walce, zaaresztowali ich wszystkich.
Do tego czasu Verity zdążyła pozaznaczać ważne akapity w księdze, więc postanowiła wyjść z tego chlewu, do którego tak nieopatrznie wpadła. Przy wyjściu zaatakowała ją Rita Skeeter, najwidoczniej starająca się o odzyskanie dobrego imienia.
- Co pani sądzi o sytuacji w tym lokalu? – zapytała szybko.
- Sanepid ich kiedyś dopadnie za ten kompletny brak jakiejkolwiek higieny w miejscu pracy! – odparła wojowniczo Verity i poszła.
Rita stanęła jak wryta, zupełnie tak samo, jak wcześniej Anthea. Dopiero po paru minutach otrząsnęła się z szoku i poszła szukać innych ofiar.
***
Przy “Esach i Floresach” zgromadził się spory tłum. Wszyscy czekali aż wybije czwarta, bo o tej godzinie miał się tam pojawić Harry Potter, bohater dnia.
Pech chciał, że tamtędy właśnie przechodziła Verity Hunt z nosem w “Wielkiej Historii Małego Kraju – zarys najważniejszych wydarzeń historycznych Wielkiej Brytanii”
Nie zwróciła uwagi na tłum, do którego się zbliżała, więc zdziwiła się, gdy nagle okazało się, że stoi wciśnięta między dwoje młodych ludzi. Rozejrzała się, oceniając jednocześnie swoje szanse na przedostanie się do sklepu. Były, niestety, zerowe, dlatego zarządziła odwrót i jak najszybciej wycofała się w bezpieczne miejsce.
- Przepraszam.
Czarnowłosy wyrostek zatrzymał ją, gdy w końcu udało jej się przejść w dużo mniej zaludnione miejsce.
– Czy tam, przy “Esach” jest dużo ludzi?
- Sporo – stwierdziła krótko Verity. Znała tę twarz, ale nie mogła sobie przypomnieć skąd.
- Aha. Dziękuję - powiedział chłopak, popatrzył na nią dziwnie i odszedł.
Verity Hunt była prawdopodobnie jedyną osobą, która w tym dniu nie rozpoznała Harry’ego Pottera.
Była również jedyną osobą, która na dobrą sprawę w ogóle nie wiedziała co się dzieje.
A to wszystko przez tę dokumentację.
***
- Skończyłam! – krzyknęła tryumfalnie stawiając ostatnią kropkę w swojej dokumentacji.
- Już? - spytała Freda, unosząc ciemne brwi do góry. – Nie sądziłam, że to taka robota na jeden dzień.
- A co się niby działo w ciągu ostatniego roku? Prawie nic.
- A nie musisz opisać tego, że Potter zwyciężył Sama-Wiesz-Kogo?
Verity spojrzała na Fredę ze szczerym zdumieniem.
- Ty nic nie wiesz? Łazisz po dworze cały dzień i nic nie wiesz?
- Ja… miałam na głowie tę dokumentację…
- I nie zauważyłaś, że ludzie tańczą na ulicy ze szczęścia?
- Nie.
- Boże, co za człowiek!
Verity wyszła z salonu ze smętną miną. Wstrętny Potter, pomyślała, żeby tak bezczelnie zabijać Sama-Wiem-Kogo akurat wtedy, kiedy mam oddać dokumentację. Co za pech!
Verity wraca do domu
- Nie! – krzyknęła Verity na widok starego, brzydkiego puchacza, który usiłował sforsować okno w jej mieszkaniu. – Wszystko tylko nie to!
Można by się zastanawiać, czemu przeraził ją puchacz? Przerazić powinna ją wiadomość, ale nie sam doręczyciel. Verity Hunt nie była jednak głupia. Wiedziała, że to nie jest zwykły puchacz.
Wchodząc do pokoju Freda przypomniała współlokatorce o pierwszej zasadzie wspólnego wynajmu: Nigdy nie wrzeszcz o siódmej rano. Dopiero po chwili zauważyła, że Verity w skrajnej rozpaczy leży na łóżku i bije pięściami w poduszki.
- Co jest? – spytała, bardziej z ciekawości niż troskliwości. Zamiast odpowiedzi otrzymała wymowny gest: jedna z pięści rozwarła się i zwarła ponownie, a potem wskazała kciukiem na okno.
- Sowa? – Na to słowo Verity uniosła rozczochraną głowę i tonem samowolnej cierpiętnicy lub starej panny powiedziała:
- Żeby sowa! Puchacz!
Freda nadal nie rozumiała, o co chodzi i nie miała niestety na tyle rozsądku, żeby przestać pytać.
- I to on wprawił cię w ten parszywy humor?
Verity spojrzała na nią jak na flądrę.
- To ja już pójdę – powiedziała lekko obrażonym tonem Freda i czym prędzej się deportowała.
Po pół godzinie leżenia i słuchania jak puchacz stuka dziobem w szybę, Verity postanowiła otworzyć. W końcu to nie jego wina, że przynosi złe wieści.
Ptak wleciał do pokoju, zostawił list i tyle go było widać. Właścicielka nauczyła go, żeby zostawiał wiadomości nie czekając na ewentualną odmowę.
Verity drżącymi rękoma otworzyła kopertę.
Verity,
Dowiedziałam się, że otrzymałaś pracę w Ministerstwie Magii. Dlaczego mnie o tym nie zawiadomiłaś? Ojciec jest zaniepokojony twoją dłuższą nieobecnością w domu, dlatego postanowiłam wyprawić maleńkie party…
Przerwała.
„Party? Boże kochany, czy ona napisała „party”? Nawet ja nie używam takiego słownictwa w listach” - pomyślała zrozpaczona dziewczyna, ale usilnie czytała dalej.
… maleńkie party z okazji twojej nowej, lepszej pracy. Nie zamierzam zaprosić wielu osób. Tylko najbliższą rodzinę. Spodziewam się Ciebie jutro rano. I nie mów, że miałaś problem z dojazdem, bo wiem doskonale, że masz w domu proszek Fiuu. Poza tym mogłabyś pokazać mi, że jednak umiesz się teleportować, a nie machasz mi papierkiem przed nosem i sądzisz, że dzięki temu uwierzę Ci, że zdałaś.
Zawsze kochająca
Mama
- Boże kochany, nie!!! Tylko nie małe party u mamy!
Znów rzuciła się na łóżko, machając pięściami w geście bezsilnej rozpaczy.
Freda słuchała odgłosów dochodzących z pokoju obok z rosnącym przerażeniem, ale nie śmiała pokazać się współlokatorce na oczy. Z tego, co na razie zrozumiała list została przysłany przez matkę. Dziewczyna nie mogła zrozumieć, dlaczego wiadomość od rodzicielki miałaby tak bardzo zdenerwować Verity? Może ktoś jej umarł? Po chwili jednak zostawiła te domysły i zajęła się czymś bardziej produktywnym, co w jej przypadku oznaczało zadbanie o perfekcyjny makijaż.
Verity wyszła ze swojego pokoju dopiero, gdy upewniła się, że Freda już się ulotniła z mieszkania. Nie przepadała za swoją współlokatorką, ale nie narzekała. Wolała mieszkać z nią niż z rodziną.
***
- Verity! Jak to dobrze, że przyjechałaś! – pani Hunt rzuciła się na swoją córkę, by ją czule przywitać.
- Cześć, mamo – Verity nie okazywała zbyt wielkiego entuzjazmu.
Pani Hunt złapała ją za ramiona i przepchnęła z korytarza do salonu.
- Cześć, Verity!
O nie, to jest jakiś koszmar! Boże najdroższy!
Salon państwa Hunt został przemieniony w pokaźną salę biesiadną.
„Maleńkie Party” okazało się wielką imprezą, na którą oprócz najbliższej rodziny - cztery siostry pana Hunta i dwóch braci jego małżonki z rodzinami - zostali zaproszeni również przyjaciele. I nie byli to przyjaciele Verity…
Pulcinella Scott! Co ONA tu robi?
- Och, Verity! Tak dawno cię nie widziałam! – Pulcinella podeszła do niej tanecznym krokiem. – Słyszałam, że teraz pracujesz dla ministerstwa!
- Hmm, tak, to prawda…
Ale w tym momencie ktoś złapał ją za ramię.
Cholera jasna, kto ją tu zaprosił?, pomyślała Verity, gdy odwróciła głowę.
- Czeeeeść! – Micka Basington-ffrench*, mugolska arystokratka, której Bóg z jakiegoś powodu podarował magię przy urodzeniu, była jedną z najbardziej upierdliwych osób, jakie Verity spotkała w życiu. I każde kolejne spotkanie utwierdzało historyczkę w przekonaniu, że arystokracja jest ciekawa tylko w dziełach historycznych.
- Uhm, witaj. Miło cię widzieć! – Verity skrzyżowała palce za plecami.
Na szczęście zanim Micka zdążyła cokolwiek powiedzieć, ktoś złapał Verity za rękę i mocno pociągnął w tył.
- No to pa! – usłyszała jeszcze głos Panny Upierdliwej i zniknęła za drzwiami salonu.
- Dzięki, naprawdę, nie wiem… Ty? – Verity wytrzeszczyła oczy. Mogła znieść Pulcinellę, w końcu biedna dziewczyna nie wiedziała o tym, że jest utrapieniem dla świata. Mogła ignorować Mickę, nawet przez całe przyjęcie.
Ale nie mogła znieść na owym przyjęciu jednej, jedynej osoby.
Osobą tą był, nie kto inny, tylko Jim Rodney, jej były narzeczony.
- Dawno cię nie widziałem – powiedział miękkim głosem.
Verity popatrzyła na niego i przez chwilę zastanowiła się, dlaczego właściwie nie chciała za niego wyjść.
Był w miarę przystojny, wysoki i miał proste zęby. Nie brak mu było inteligencji i miał szansę wysoko zajść w swoim fachu.
- Racja. Ostatni raz widziałam cię… - udała, że się zamyśla. – Ostatni raz widziałam cię, kiedy zostawiłam ciebie i całą resztę rodziny zdumionych w kościele. Pamiętasz? Przy ołtarzu, kiedy powiedziałam, że nie chcę za ciebie wyjść? – dodała ironicznie.
Ale Jim wyraźnie się nie zraził.
- Możesz to naprawić – powiedział tym samym miękkim głosem, od którego dziewczynie zakręciło się w głowie. – Ja ciebie po tylu latach nadal pragnę. To chyba miłość.
Verity pokręciła lekko głową, ale to nic nie dało. Jim, który był tu teraz, tak blisko. Jim, który mówił, że to „chyba miłość”. Jim, który…
”Jim, który chętnie usadzi cię za garami” - pomyślała historyczka i świat natychmiast przestał się kręcić.
- Jim, kochanie… - powiedziała tak miękko, jak on. – To nie miłość, to niewolnictwo. – Z tymi słowy opuściła korytarz.
Tymczasem starsza pani Hunt już zaczęła szukać swojej córki. Poinstruowana przez Mickę wyjrzała na korytarz, ale zamiast Verity zobaczyła tam załamanego Jima.
- Co? Nie udało się? – spytała uprzejmie swojego prawie-zięcia.
- Verity jest istną górą lodową. Ją może złamać tylko eliksir i to jedynie najsilniejszy! – mruknął żałośnie.
Pani Hunt pokręciła głową w ten sam sposób, co jej córka. Jim może nie był zbyt zorientowany w sprawach damsko – damskich, ale poza tym byłby dobrym zięciem.
Zresztą, w tej chwili przydałby się jej jakikolwiek zięć.
Zamknęła głośno drzwi i udała się na dalsze poszukiwania.
Eliksir, pomyślała, to by w sumie nie było głupie. Ocknęłaby się dopiero po wszystkim, a wtedy to już nie ma odwrotu. Chyba, że rozwód, ale wątpię, żeby moja mała Verity…
- Anna? – Pani Hunt odwróciła się na dźwięk swojego imienia.
- To ty, Marlonie – powiedziała radośnie. Marlon był jej młodszym, bardzo zapracowanym bratem. Nie sądziła, że zdąży przyjechać na to małe przyjęcie.
- Twój mąż mówił, że szukasz Verity. Jest na górze, w pokoju dla dzieciaków.
- Och, dzięki kochaneczku! Oszczędziłeś mi wysiłku. – Podeszła do brata i wytarmosiła go za policzek.
* * *
Tymczasem wyżej wspomniana dziewczyna siedziała zgodnie ze wskazówką Marlona w pokoju dziecinnym.
Trzymała w ramionach swoją najmłodszą kuzynkę, Victorię i śpiewała jej kołysankę:
A-a-a, kotki dwa
Stara baba zmarszczki ma
I nic z nimi nie robi
A w kominku ogień się tli
A-a-a, kotków brak
Wcale mi ich nie szkoda
Bo są głupie i mnie drapią
Właścicieli swych wciąż trapią
- Kochaneczko, zmieniasz tekst. O ile wiem, w kołysankach nie ma ani słowa o zmarszczkach, ani o tym, że nie lubisz kotów.
Verity odwróciła głowę. Pani Hunt stała oparta o framugę.
- Po co to wszystko? – spytała najsmutniej, jak się tylko dało.
- Kochaneczko, jesteśmy z ciebie tacy dumni, a ty nawet nie chcesz pojawić się w domu na święta. Nawet nie wiesz co przez cały ten czas się wydarzyło.
Dziewczyna chcąc nie chcąc musiała przyznać jej rację. Od wielu miesięcy nie była w domu, nie rozmawiała z rodziną. Obecność małej Victorii była dla niej wielkim szokiem. Nie wiedziała, że ciocia Barbara znowu zaszła w ciążę. Kiedy widziała ją w lipcu nikt nie mówił, że jest w ciąży, a ona sama opowiadała z pasją rodzinie o tym, że jej się „samoistnie woda w organizmie zatrzymuje”.
- Kochaneczko najdroższa, gdybyś była w domu, to byś wiedziała – odparła pani Hunt na pytanie o pochodzenie małej Victorii. – Barbara w lipcu była w siódmym miesiącu ciąży. I, jak to ona, nie zauważyła, że ma w brzuchu dziecko.
- To znaczy, że ta woda w organizmie…
- No, cóż. Wodą ta woda nie była. Chodź do salonu, wszyscy czekają na naszą bohaterkę.
Verity uśmiechnęła się do matki. Nie chciała robić tej kobiecie przykrości, więc spokojnie wstała i razem z nią powędrowała do salonu.
* * *
Tymczasem Jim nadal siedział w korytarzu i rozmyślał nad zachowaniem swojej byłej narzeczonej. Znali się długo, jeszcze z Hogwartu. Pamiętał jak płakała po Ceremonii Przydziału, bo tak bardzo chciała być w Ravenclaw, a wylądowała w Gryffindorze i jak kilka lat później klęła w Skrzydle Szpitalnym, gdy spadła na meczu z miotły. Te wspomnienia pociągnęły za sobą następne: jak prosił ją pierwszy raz o chodzenie, potem się rozstali, i znów byli razem. Myślał, że tak będzie do końca, że będą się kłócić i wracać do siebie. Ale ona zdecydowała inaczej.
- Nie mogę za nią biegać do końca życia – powiedział cicho sam do siebie i wstał z krzesła. Nie wiedział, co zamierza zrobić. Jedyne co wiedział, to że choć nadal kocha Verity Hunt, nigdy więcej nie po prosi jej o drugą szansę.
***
Verity poczuła, że kręci jej się w głowie, gdy po raz kolejny tego wieczoru przekroczyła próg salonu. Wszyscy podawali jej ręce, jakby była jakimś pieprzonym Potterem albo kimś takim. Nie chciała nikomu sprawić przykrości, więc odpowiadała utartymi zwrotami na gratulacje. Machinalnie podawała dłoń starym przyjaciołom, z którymi nic ją nie łączyło. Postanowiła przejść to po najmniejszej linii oporu.
Dopiero po kilkunastu minutach się trochę ożywiła, ale nie dlatego, że nagle zaczęło ją interesować to, co mówiła ciotka Barbara.
W drzwiach salonu dostrzegła Jima. Wyglądało na to, że zdołał się już otrząsnąć z szoku, w jaki go wprawiła.
- Przepraszam ciociu! – powiedziała na wdechu i właściwie nie rozumiejąc co robi, przedarła się przez tłum do drzwi.
- Jim! – wydyszała.
- Och, dobrze, że jesteś słonko. Właśnie wychodzę, i chciałem się pożegnać.- Jego głos brzmiał normalnie. Z jakiegoś powodu zdenerwowało to Verity.
- Ja… no – muszę – się – chyba – właśnie – z – tobą - pożegnać, może… wyjdziemy? – spytała szybko. W tym samym momencie spojrzała w lewo i zobaczyła swoją matkę. Pani Hunt nie patrzyła w ich stronę, ale Verity wydawało się, że ta kobieta wszystko słyszy i widzi.
- Jasne, skoro chcesz… - Jim wydawał się jakby znudzony, co jeszcze bardziej rozwścieczyło dziewczynę. Nie chodziło jej już nawet o to, że coś do niego czuła – przecież nie czuła! Ale wieczny adorator powinien ją wiecznie adorować! Taki jest odwieczny obowiązek odwiecznych adoratorów! On nie miał prawa tego złamać tak szybko!
Wyszli na podwórko przed dom. On trochę znudzony, świetnie udawał, że Verity go nie obchodzi, ona zdenerwowana.
- Jim… to – to dobrze, że zrozumiałeś o co mi chodzi… - zaczęła niepewnie.
- Dałaś mi jasno do zrozumienia, że wolałabyś za mnie nie wychodzić – uciął mężczyzna z dużą dozą sarkazmu. To sprawiło, że do zdenerwowania dziewczyny doszło jeszcze speszenie.
- Ale ty chyba, nie jesteś na mnie… zły?
- W ogóle. Ale teraz już chyba muszę iść, poszukać kogoś, kto za mnie wyjdzie bez wybrzydzania.
Verity otworzyła oczy ze zdumienia. Jim Rodney z niej żartował. To już przechodziło wszelkie pojęcie!
Bardziej ze zdziwienia niż ze wściekłości wciągnęła głośno powietrze, odwróciła się na pięcie i pobiegła do domu.
Jim jeszcze przez chwilę stał na ulicy, a potem uśmiechnął się do siebie i odszedł.
***
- Jesteś kochaneczko! Nie uwierzysz, akurat kiedy wyszłaś, przyszedł do ciebie list! Jak to się dzieje, że te sowy zawsze wiedzą gdzie kogo szukać…
Verity uśmiechnęła się sztucznie i porwała od matki kawałek pergaminu, który prawie natychmiast rozłożył się w jej ręku.
- Czytałaś to?! – wrzasnęła, ale i tak oprócz matki nikt jej nie usłyszał.
- To chyba nie grzech?
- Oooooch! – Dziewczyna była wściekła. Rzuciła okiem na pergamin i… zaniemówiła, chociaż bardzo chciała przekląć.
Szanowna Panno Hunt,
Minister Rufus Scrimgeour ma zaszczyt zaprosić Panią na przyjęcie charytatywne organizowane w…
Przyjęcia charytatywne były drugie na jej liście najgorszych koszmarów. |
|
Blackowl |
Wysłany: Sob 18:27, 08 Paź 2005 Temat postu: Verity Hunt przypadki zabawne |
|
Ciągle czytamy o wielkich czarodzejach i ich wielkich dokonaniach, o młodych hogwartczykach, którzy mają przed sobą wielką przyszłość, o kanonicznych postaciach.
A przecież życie czarodziei wcale nie polega tylko na walce z Voldemortem i wielkich sukcesach lub porażkach.
Każda społecznośc składa się z małych ludzi i ich małych przeżyć. Nawet czarodziejska.
Za korektę dziekuję Narlome. Za temat dziękuję całemu forum Syriusza Blacka. Inspirujecie mnie dziewczęta!!!
Część pierwsza
Verity Hunt walczy z systemem
Była godzina szósta nad ranem, gdy do Dziurawego Kotła wkroczyła średniego wzrostu kobieta. Ze względu na wczesną godzinę w barze nie było żadnego przytomnego klienta, tylko kilku mocno skacowanych facetów leżało pod stolikiem przy ścianie. Bezzębny Tom stał tyłem do drzwi i wycierał szmatą szklaneczkę po swojej porannej whiskey.
- Verity Hunt! - powiedział i obrócił się w jej stronę. - Dawno cię nie widziałem.
- Skąd wiedziałeś, że to ja? - zapytała Verity lekko obrażonym tonem.
Tom uniósł łagodnie brwi.
- Od dziesięciu lat przychodzisz do mnie. Tego samego dnia, o tej samej, nieprzyzwoitej godzinie. A poza tym, widziałem twoje odbicie w lustrze. - Wskazał grubym palcem na kryształową taflę znajdującą się za nim. Istotnie, odbijały się w niej drzwi.
- Jedziesz do Ministerstwa? - spytał Tom poważnie.
- A co ja robię zazwyczaj w tym dniu i o tej porze?
- Jedziesz do Ministerstwa - westchnął staruszek.
- No właśnie.
- To ja już idę przygotować zielone irlandzkie piwo…
***
O dziewiątej Verity stała już przed drzwiami biura Departamentu Historii Magii. Jak co roku denerwowała się i miała nadzieję, że jej wniosek w końcu przejdzie.
Drzwi otworzyły się i stanęła w nich wiotka czarownica o blond włosach.
- Pan Minister… - zaczęła poważnym tonem.
- Och, daruj sobie! - przerwała jej Verity. Znów to samo.
Weszła do wielkiej, zawalonej po sufit papierami sali. W środku tego wszystkiego stały dwa biurka.
Za pierwszym siedział starszy mężczyzna o łagodnym wyrazie twarzy, za drugim - kobieta z długim nosem, który upodabniał ją do sokoła.
- Pani Hunt - powiedział bez entuzjazmu mężczyzna.
- Panna - sprostowała.
- Panna Hunt.
- Tak, to ja.
- I jest tu pani w sprawie…
- Jestem tu w sprawie uznania pubu o nazwie “Dziurawy Kocioł” za miejsce historyczne.
Mężczyzna westchnął i spojrzał na swoją partnerkę. Kobieta zaczęła przeglądać jakieś papiery.
- Proszę usiąść.
Zaczekał, aż Verity zajmie miejsce przed jego biurkiem.
- Niech mi pani powie, czemu właściwie się pani upiera przy tej sprawie? Ma pani wiele serca dla historii, wielki talent w tej dziedzinie, co zdarza się rzadko. Mogłaby pani pracować w naszym Departamencie, gdyby tylko pani chciała. A jednak co roku przybywa pani do Departamentu Historii Magii tylko po to, żeby poprosić o jedną, niewykonalną rzecz.
Verity uśmiechnęła się.
- Pan nie czytał mojego listu?
- Po co miałbym go czytać, skoro co roku pisze pani prawie to samo?
- Nic straconego - powiedziała Verity, ignorując zupełnie jego pytanie, i wyjęła z torby kopię swojego listu. - Nie przeczytam całego, niech się pan nie martwi.
Mężczyzna znów rzucił okiem na swoją partnerkę, która ciągle czytała papiery. Westchnął ciężko, mając nadzieję, że kobieta odczyta tę dyskretną aluzję i odratuje go od uciążliwej historyczki.
Verity odchrząknęła i zaczęła czytać.
- Szanowny Pani… to nieważne… O, znalazłam! Istnienie wyżej wspomnianego pubu zostało udokumentowane już w roku 1867, razem ze wzmianką o ulicy Pokątnej. Dotarłam do dokumentów mówiących jasno, że ówczesny właściciel - być może założyciel - był jednym z pomysłodawców stworzenia miejsca takiego jak ulica Pokątna… Dziurawy Kocioł jest jedną z najważniejszych części życia społecznego czarodziei. Dołączam do tego pisma listę kilku ważnych wydarzeń historycznych.
W tym miejscu nastąpiła długa prezentacja spisu co ciekawszych “wydarzeń historycznych”, do których należało między innymi bicie rekordu ulicy Pokątnej w piciu piwa kremowego, po którym pobito jeszcze jeden rekord, nigdy wcześniej ani później nie udało się skłonić tak dużej ilości czarodziei na czyszczenie żołądka w św. Mungu. Znalazło się też kilka naprawdę poważnych zdarzeń, takich jak rozpoczęcie siedemnastej wojny między dwoma największymi szczepami goblinów po tym, jak dwaj główni wodzowie pokłócili się o drinka. Siedemnasta wojna goblińska była najkrótszą ze znanych wojen, gdyż zakończyła się jeszcze tego samego dnia, kiedy barman zrobił drugiego drinka. Szef departamentu niestety nie pojął wagi tych wydarzeń i bez przerwy kręcił się, kiedy Verity odczytywała swój list. Kiedy skończyła, nachylił się do niej i z ojcowskim uśmiechem powiedział:
- To wszystko jest szalenie interesujące, ale i tak nie uda się pani mnie przekonać. Niech pani lepiej zajmie się rodziną, a jeśli jej pani nie ma, to proszę ją założyć. I niech pani tu więcej nie przychodzi, bo od dziesięciu lat próbujemy panią przekonać, żeby zajęła się pani czymś bardziej odpowiednim, a pani nadal nie rozumie. Nie zamierzam nawet rozważać pani wniosku, bo jest on po prostu śmieszny! A teraz proszę, żeby pani nic nie mówiła i po prostu stąd wyszła.
***
Około pierwszej po południu zalana łzami Verity Hunt wpadła do Dziurawego Kotła. Bezzębny Tom bez zbędnych pytań nalał jej zielonego irlandzkiego piwa. Verity usiadła na wysokim stołku przy barze i wypiła jednym haustem całą zawartość kufla.
- Nie pij tyle, bo jeszcze wpadniesz w alkoholizm - powiedział jakiś facet przy barze.
- Raz na rok w przypływie skrajnej rozpaczy mam prawo sobie ulżyć! - warknęła w jego stronę.
Wytrzeźwiała dopiero następnego dnia po południu. I od razu zabrała się do roboty. W końcu za rok musi mieć jakieś lepsze argumenty! |
|