Gryfońskie
Gwardia Godryka Gryffindora
FAQ
Szukaj
Użytkownicy
Grupy
Galerie
Rejestracja
Profil
Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości
Zaloguj
Forum Gryfońskie Strona Główna
->
Fanfiction
Napisz odpowiedź
Użytkownik
Temat
Treść wiadomości
Emotikony
Więcej Ikon
Kolor:
Domyślny
Ciemnoczerwony
Czerwony
Pomarańćzowy
Brązowy
Żółty
Zielony
Oliwkowy
Błękitny
Niebieski
Ciemnoniebieski
Purpurowy
Fioletowy
Biały
Czarny
Rozmiar:
Minimalny
Mały
Normalny
Duży
Ogromny
Zamknij Tagi
Opcje
HTML:
TAK
BBCode
:
TAK
Uśmieszki:
TAK
Wyłącz HTML w tym poście
Wyłącz BBCode w tym poście
Wyłącz Uśmieszki w tym poście
Kod potwierdzający: *
Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Skocz do:
Wybierz forum
Regulamin i inne temu podobne
----------------
Organizacyjne conieco
Co dodać? Co wywalić?
Gryfonisko
----------------
Sami o nas
Inni o nas
Nasze sprawy
Potterowisko
----------------
Ludu - do kin!
Przeczytane...
Spoilerownia
Czytelnia
----------------
Ogłoszenia
Fanfiction
Prozatorsko
Lirycznie
Inne
Dyskusje
----------------
Na gorąco
Szkoła
Literatura
Muzyka
Film
Towarzysko
----------------
Zajazd Pod Cynowym Lwem
Gierki
Ratingi
Konkursy
Kącik Zgredka
Sabaty
Przegląd tematu
Autor
Wiadomość
Nelusia
Wysłany: Sob 18:13, 20 Sty 2007
Temat postu:
Ciąg dalszy.
Lekko perwersyjny, ale chyba przejdzie.
Miłej lektury
Nelka
2
Andromeda, zamykając pokój na klucz, zastanawiała się, jakie to sekrety może on kryć. Raczej nie będzie to nic przyjemnego.
- Mam wrażenie, jakby kogoś tutaj zabili – wzdrygnęła się. Mimo że na korytarzu było dosyć ciepło, ją ogarnął zimny dreszcz. Nie, nie może teraz o tym myśleć. To bez sensu, było, minęło.
Zeszła ze schodów, na dole już czekał na nią Ted, który był zajęty rozmową z Ingeborgą. Staruszka - przypięła smycz do obroży Bazylego i powiedziała, że mogą już wyjść.
- Idziemy zwiedzać magiczny Wiedeń? - zapytała Andromeda, kiedy skręcili w pierwszą boczną uliczkę za hotelem. Po obu jej stronach rosły stare klony, przez których liście przebijało się wiosenne słońce. Domy tutaj były dosyć nowoczesne, wszystkie z dachami pokrytymi ciemnoczerwoną dachówką i ze starannie wypielęgnowanymi ogrodami. Nie przypominały tych uroczych secesyjnych kamieniczek w centrum, a jeśli chodzi o ogrody, to Andromeda wolała swój mały ogródek przy domku pod Londynem, tam była jakaś - dzikość i swoboda, a tutaj, mimo że ogrody były śliczne, sprawiały wrażenie zbyt sztywnych.
- Nie podobają się pani te ogrody? - Ingeborga zauważyła, że Andra krytycznym wzrokiem przypatruje się równo przyciętym iglakom i starannie skoszonym trawnikom. - No cóż, mi też nie. Nie mają swojej magii, ale czego można wymagać po bogatych mugolach? Każdy z nich chyba ma tutaj swojego ogrodnika, a już na pewno większość. Ja tam wolałam swój ogród przy domku w Yorkshire, gdzie się przeprowadziliśmy, uciekając przed wojną. Choć tam też była, były nawet dwie, bo prócz tej rozpętanej przez Hitlera, była przecież też ta czarodziejska.
- I jak pani sobie poradziła? - spytał Ted. - Co się działo z dziećmi?
- Dzieci poszły do Hogwartu, dyrektor zgodził się je przyjąć, pomimo tego że był marzec i było już dawno po przydziale, ale dla nich zrobił wyjątek. Nie było nas stać, żeby zatrudniać prywatnych nauczycieli, jak to niektórzy mieli w zwyczaju. Poza tym zawsze byłam zdania, że lepiej żeby dzieci chodziły do szkoły i przebywały wśród rówieśników, niż żeby tylko ślęczały z nauczycielem nad książkami i kociołkami w domu.
- To się nazywa zdrowe podejście do życia – przyznała Andromeda. - A w jakim domu byli?
- Oboje w Ravenclawie. Teraz musimy przejść przez ulicę – powiedziała Ingeborga, zmieniając temat. - Mamy jeszcze trochę drogi przed sobą.
- Dużo? - chciała wiedzieć Andromeda, która co prawda była przyzwyczajona do chodzenia, ale którą trochę cisnęły nowe buty.
- Ponad pół godziny takim dosyć szybkim krokiem – odparła staruszka. - Czyli dla nas więcej, bo ja już nie mam tych lat, co kiedyś i nie mogę szybko chodzić. Ale Bazyli pewnie chciałby sobie pobiegać, prawda piesku?- Pudel stanął na tylnych łapkach i spojrzał błagalnie w oczy swojej pani. Ingeborga odpięła smycz i pupilek natychmiast przebiegł na drugą stronę ulicy i czekał tam na resztę wycieczki.
- Zna drogę?
- Oczywiście, a bo my to pierwszy raz tędy przechodzimy? - Ingeborga udała zdziwioną. - No dobrze, dobrze. Teraz opowiem państwu tę historię pokoju numer czternaście. Usiądźmy na tej ławeczce. Dobrze, że ta część Wiednia jest w miarę spokojna, w magicznej zawsze jest za duży ruch. Tam nie mogłabym spokojnie z państwem porozmawiać i sami się przekonacie dlaczego.
- Sprawa konspiracji? - zapytał Ted.
- A nie – Ingeborga uśmiechnęła się figlarnie i usiadła na ławeczce; obok jej butów położył się Bazyli. - Żadna konspiracja, ja nie mam przed nimi tajemnic.
Andromedzie babcia wydawała się coraz bardziej podejrzana, ale nie powiedziała tego Tedowi. Nawet nie było jak, bo nie usiadła obok męża, a rozmowa, kiedy Ingeborga miała opowiadać, była wykluczona.
- Ten hotel został przebudowany po wojnie – zaczęła – mam na myśli drugą wojnę, rzecz jasna. Przedtem nie było tam hotelu, budynek był zwykłym domem, w którym mieszkała pewna mugolska rodzina, nazwiska nie będę podawać, bo to jest nieistotne w tym momencie. Ważne jest to, że mieli dwóch synów i dwie córki. Synowie, kiedy Hitler zajął Austrię, zostali siłą wcieleni do Wermachtu, a dziewczyny, cóż. Trzeba przyznać, że nigdy nie przepadał za sobą. Miały siedemnaście i dziewiętnaście lat, ładne buzie i przykro mi to mówić, ale siano w głowie. Rodzice próbowali je wykształcić w jakiejś pensji dla panien, ale skończyło się na tym, że ta młodsza uciekła, bo nie mogła wytrzymać dyscypliny, jaka tam panowała. Starsza kształciła się dalej, ale po pewnych wakacjach, kiedy zdała wszystkie egzaminy, oświadczyła rodzicom, że nie pójdzie na studia. Wymarzyli sobie, żeby córeczki zostały lekarzami, ale nie udało się to, niestety. To, że zrezygnowały ze studiów, rodzice musieli jakoś przeboleć. Najgorsze miało dopiero nadejść.
Andromeda poruszyła się na ławeczce. Coś jej mówiło, że ta historia nie skończy się dobrze. Spojrzała na Teda, mąż siedział spokojnie, najwidoczniej zachwycony historią. Jak to on. Uśmiechnęła się do siebie, a Ingeborga tymczasem kontynuowała opowieść.
- Do dziewczyn zaczął przychodzić pewien żołnierz. Głupotą było przyjmować w domu żołnierzy z wojsk okupanta, ale jak już mówiłam, one nie były zbyt mądre, mimo tych paru lat na pensji, ale były na tyle sprytne, że robiły to zawsze, kiedy rodzice byli w pracy. Przychodził do nich tak często jak mógł i z tego, co wiem, zakochał się w tej starszej, ale ta młodsza miała na niego chrapkę. Teraz to zabrzmi jak tekst z powieści dla kucharek, ale tak było – postanowiła się pozbyć rywalki. Wyobrażają to sobie państwo? Pewnie nie, bo dziś ludzie już nie uciekają się do takich sposobów. Kiedy żołnierz przychodził, zamykała siostrę w pokoju na piętrze i zabierała klucz. A jemu wmawiała, że siostra musiała wyjechać do sanatorium do Szwajcarii, co oczywiście było bzdurą, ale on jej uwierzył. Nie przepadał za nią, a ona się do niego przyczepiła. Nie wiem, co nią kierowała, może chciała zrobić na złość siostrze. W każdym razie, kiedy pewnego dnia on do nich przyszedł z zamiarem znalezienia swojej ukochanej, młodsza z sióstr pobiegła na górę i zrobiła to, co od dawna chciała zrobić. Starsza ponoć wcale nie krzyczała, nie była zdziwiona. Zawsze sprawiała wrażenie zbyt biernej i nie umiejącej się bronić i tak było i w tym przypadku. Potem jak gdyby nigdy nic, młodsza zeszła do swojego gościa, który zauważył dziwny uśmieszek na jej ustach. Nie przepadał za nim, bo czuł, że będą z tego kłopoty, ale ona nie pozwoliła mu iść na górę. Zatrzymała go w salonie na dole, dopiero później dowiedział się, co zrobiła z tą, którą pokochał. I tej młodej, złej nie chciał znać. Więcej do niej nie przyszedł. Możecie sobie wyobrazić reakcję rodziców, kiedy otworzyli drzwi od tamtego pokoju i znaleźli ciało starszej córki.
- Okropne – wzdrygnęła się Andromeda. - Historia jak z jakiegoś horroru, tylko co to ma wspólnego z naszym pokojem?
- To się stało w tym pokoju, co prawda jeszcze przed przebudowaniem budynku, ale pokój był dokładnie w tym samym miejscu, co obecnie hotelowy pokój numer czternaście. Budynek został przebudowany dopiero po wojnie, ale o tym morderstwie gazety pisały wcześniej i dlatego mugole niechętnie go odwiedzali, a jak już to rzadko który decydował się na wzięcie tego pokoju. Niektórzy mówili, że tam straszy, że duch tej dziewczyny wraca na miejsce i czeka na swego żołnierza, a oni ponoć nie wierzą w duchy.
- Matko święta – jęknęła Andromeda i poczuła, że robi jej się słabo. Chwyciła się ławeczki, kręciło jej się w głowie. Ted wstał i podszedł do niej.
- Andra, kochana, nic ci nie jest? - chwycił jej zimne dłonie i przytrzymał w swoich przez dłuższą chwilę. - Spokojnie, teraz nic nam się tam nie stanie. To było dawno temu. Nie bój się.
Andromeda jakoś wstała z ławki i przytuliła się do męża. Jak to dobrze, że mogła na niego liczyć, jak dobrze, że wiedział, jak ją uspokoić. I co ważne, ona nie musiała się o niego kłócić ze swoimi siostrami.
- Dobrze się już pani czuje? - zapytała Ingeborga, wstając. - Nie opowiadałabym tego, gdybym wiedziała, że tak pani zareaguje.
- Nic mi nie jest – powiedziała Andra pewnym głosem. - Będę żyć, nie zamierzam tu umierać.
Ted odetchnął z ulgą, wróciła ta normalna, dziarska i pełna życia Andra.
- W tak razie możemy iść dalej – zarządziła staruszka. - Niedługo dojdziemy do magicznej części miasta i gwarantuję, że tam nie będziemy mieli czasu na rozmyślania o dawnych morderstwach. Bazyli, piesku, chodź tutaj, pani przypnie ci smyczkę.
~*~
Szli bocznymi, ocienionymi uliczkami, mijali rzędy takich samych ładnych i nudnych domków w bogatych dzielnicach miasta. Zbliżało się południe, Andromeda zaczęła myśleć, gdzie zjedzą obiad. Czy tamta magiczna część miasta ma jakieś restauracje lub chociaż kawiarnie? Pewnie tak.
Ingeborga zaprowadziła ich przed jakieś kamienice nad Dunajem. Nie były takie ładne, jak te w starej części miasta. Ta przed którą stali, sprawiała nieciekawe wrażenie. Wyglądała tak, jakby zaraz miała się zawalić, w niektórych oknach brakowało szyb, a o mur oparty był jakiś stary rower.
- Jesteśmy prawie na miejscu – powiedziała Ingeborga, z rozbawieniem przyglądając się zdziwionej minie Andromedy. - No, niechże pani nie zachowuje się jak mugolka. Ważne jest to, co jest za, niż to, co jest przed – dodała tajemniczo.
Babcia miała rację, otworzyła drzwi wejściowe do kamienicy i wszyscy natychmiast znaleźli się w innym świecie.
Korytarz był słabo oświetlony, ale widzieli rzędy ręcznie malowanych w kwiatowe wzory kafli i drewniane schody prowadzące na górę.
- Witam w dawnej rezydencji Meyerów, o ile można to nazwać rezydencją – powiedziała Ingeborga, krytycznie patrząc na zakurzone poręcze. - Zanim przeprowadziliśmy się na Wyspy, mieszkaliśmy tutaj. To jest kamienica przechodnia, między światem mugoli a naszym. I kiedyś wyglądała zupełnie inaczej.
- Zachowały się jeszcze ślady secesji – rzekła Andra, wskazując na błękitne irysy o giętkich łodyżkach, wymalowane na białych kaflach.
- Tak, zachowały sie – przyznała staruszka. - I co z tego? Ech, kiedyś to był budynek. Dziś miasto chyba o niego nie dba, ale na mugoli liczyć nie można.
- Nikt tu nie mieszka? - zapytał Ted, wpatrując się w schody tak, jakby zaraz ktoś miał z nich zejść.
- Nie mam pojęcia. - Ingeborga spojrzała w górę. - Może i kiedyś ktoś tu mieszkał, to znaczy po tym, jak mnie już tu nie było. Ale dziś? Raczej nie. Ten budynek i z punktu widzenia magii nadaje się do generalnego remontu.
- Można by się tym zająć – powiedział Ted. - Nie pomyślała o tym pani?
- Nie mam pieniędzy na remonty, poza tym teraz mieszkam w tym hoteliku. Tam jest mi dobrze, do magicznej części przychodzę, kiedy mam ochotę spotkać się z dawnymi przyjaciółmi. A zatem chodźmy.
Magiczny Wiedeń, który znajdował się za tylnym wejściem do dawnej kamienicy Meyerów, był bardzo głośny, w przeciwieństwie do tych dzielnic, które mijali po drodze. Zauważyli rzędy ładnych, secesyjnych kamieniczek, z których niektóre miały witrażowe okna, a w każdej był jakiś sklep, a to księgarnia, a to menażeria, sklep z szatami. W jednej, do której doszli dopiero po paru minutach znajdowała się restauracja, w której postanowili zjeść obiad. Oczywiście zaprosili na niego Ingeborgę, ale nawet jeśli nie zrobiliby tego, na pewno uczyniłby to kto inny. Wydawało się, że tutaj znają ją wszyscy. Podchodzili do niej i starsi czarodzieje, którzy podpierali się laskami i małe dzieci, które drapały pudla za uszami. Wiedeńscy czarodzieje dobrze znali Ingeborgę Meyer, mimo że staruszka ostatnio rzadko ich odwiedzała.
Zjedli obiad, popijając czerwonym winem i wpatrując się w ciemnozieloną tapetę na ścianie. Potem poszli sami na spacer tą uliczką, zostawiając Ingeborgę pogrążoną w rozmowie z właścicielem restauracji i obiecując jej, że niedługo wrócą.
- Nareszcie sami – powiedział Ted, mrugając do żony.
- Myślałam, że lubisz babcię. - Andra zatrzymała się przed wystawą, na której wisiały kolorowe szaty. - Tak jej broniłeś.
- I sama widzisz, że nic złego nam nie zrobiła, a ta historia, cóż, okropna, ale było, minęło. Pamiętaj, kochana, co było, a nie jest...
- ... nie pisze się w rejestr – dokończyła Andromeda.
- Otóż to. Widzę, że patrzysz na te szaty wzrokiem wygłodniałego bazyliszka. Chcesz coś kupić?
Andromeda pokiwała głową i kiedy objęła Teda, by go pocałować, mąż zauważył figlarne iskierki w jej błękitnych oczach.
Weszli do środka i Andromeda natychmiast pobiegła do wieszaków z szatami, a Ted stał ze znudzoną miną, dopóki nie podeszła do niego właścicielka i nie zaproponowała mu herbatki. Zgodził się i usiadł z nią przy stoliku, a tymczasem Andra z miną prawdziwego zdobywcy poszła do przymierzalni z całym naręczem kolorowych sukni i szat. Ted dawał jej znaki na migi, żeby nie brała tego wszystkiego, bo przecież nie mają całego dnia, żeby siedzieć w tym sklepie, ale Andra tylko wzruszyła ramionami, zrobiła śmieszną minę i zamknęła za sobą drzwi do przymierzalni.
Siedziała tam bardzo długo, Ted miał wrażenie, że minęły całe wieki, choć zegar na ścianie twierdził, że to tylko pół godziny. Nie rozmawiał już z właścicielką tym swoim łamanym niemieckim, bo kobieta musiała obsłużyć klientkę, która przyszła skrócić swoją szafirową szatę.
Andromeda wyszła z przymierzalni, ubrana w czerwoną suknię z głębokim dekoltem. Rozpuściła włosy i stała oparta o framugę, patrząc uwodzicielsko na Teda.
- Kobieto, nie kuś mnie – powiedział błagalnie, ale nie bronił się, kiedy go pocałowała. Jej skóra pachniała tymi waniliowymi perfumami, które kupiła na Pokątnej. Zaczęła rozpinać mu koszulę, nie przestając całować.
- Andra, nie tutaj – wyszeptał Ted, odsuwając się od niej. - Wrócimy do hotelu.
- Niech ci będzie – powiedziała, nieco rozczarowanym tonem. A już myślała, że uda jej się namówić męża ma małe szaleństwo... Choć może miał i rację, tu w końcu kręciło się tyle ludzi, lepiej nie ryzykować.
Kupiła tę suknię, a także dwie szaty, a później przeszli się do końca uliczką, podziwiając architekturę i wystawy. To znaczy, architekturę podziwiał Ted, a wystawy Andra. Weszli do sklepu ze zwierzętami, w którym Ted chciał kupić żonie małego, białego kociaczka, który ocierał się o ich nogi.
- I co my zrobimy z tym kotem? Nie jesteśmy w Anglii, jak będziemy z nim podróżować? Kotka możemy kupić na Pokątnej.
- Dobrze, dobrze, tylko on tak na ciebie patrzy.
- Znajdzie sobie innych właścicieli – powiedziała Andra, spoglądając na klatkę, wiszącą na haku przy ścianie. W klatce siedziała zielona papuga, która raz po raz powtarzała skrzekliwym głosem – 'Pani, daj pinionżka. Pani, daj pinionżka'.
- Zwariowała czy co? - Andra przyjrzała się krytycznie ptaszysku. - Ciekawe, czemu mówi po angielsku? - zastanawiała się głośno.
- To papuga angielskiego kapitana, kochanieńka – usłyszała za plecami czyjś głos, odwróciła się do tyłu i zobaczyła, że stoi za nią jakiś facet z trzydniowym zarostem, w pogniecionej szacie, który chyba był pracownikiem sklepu. A podobno mieszkańcy Wiednia ubierają się elegancko, pomyślała w duchu Andromeda, ale może nie dotyczy to mieszkańców tej części miasta.
- Przyniosła tu ją jego żonka, kiedy biedak zamknął oczy, świeć Panie nad jego duszą. To był wspaniały czarodziej, kiedy nie był w rejsie, ani nie siedział w Anglii, odwiedzał nas. Tak, złociutka, to były czasy – westchnął i poprawił wygnieciony kołnierzyk. - A czym ja mogę służyć takiej ślicznotce, co?
Rozejrzała się po sklepie, nieco zdenerwowana. Teda nie było, a ten sprzedawca wcale jej się nie podobał, był trochę podejrzany.
- Nie jestem pańską ślicznotką – odparła ostro. - Niczego nie potrzebuję, żegnam.
- Patrzcie, patrzcie, co za paniusia – sprzedawca zagwizdał cicho, kiedy Andra wyszła ze sklepu, trzaskając drzwiami.
Teda znalazła w restauracji; jadł sernik i w najlepsze gawędził z Ingeborgą.
- Czemu mnie tam zostawiłeś? - spytała podniesionym głosem. - Masz być zawsze ze mną, rozumiesz? Nigdy nie możesz mnie zostawić. Tamten facet w sklepie dziwnie się zachowywał, a ty sobie poszedłeś. Nie rób tego nigdy więcej! Masz być ze mną w dzień i w nocy.
- Andra – jęknął Ted. - Jestem twoim mężem, nie Aniołem Stróżem. Nie mogę być zawsze przy tobie.
- Nie wykręcaj mi się tutaj – pogroziła mu palcem. - Nie zostawisz mnie, nigdy.
- Nawet nie mam zamiaru. Nie lubię takich sklepów, za dużo hałasu, dlatego wyszedłem.
- Jakiś problem? - zapytała Ingeborga, która przysłuchiwała się rozmowie. - Jak nie, to niech państwo zjedzą i potem wracamy do hotelu. Recepcjonista miał mi zostawić gazety, trzeba być na bieżąco z ich mugolskimi wiadomościami, prawda piesku?
~*~
Ted i Andromeda byli wyjątkowo zgodnym małżeństwem i kłócili się bardzo rzadko. żeby nie powiedzieć wcale. Jednak po powrocie do hotelu, kiedy pożegnali się ze staruszką i z Bazylim i poszli do siebie, Andra dalej robiła wyrzuty mężowi. O to, że zostawił ją w tamtym sklepie, a gdyby ten sprzedawca okazał się jakimś zboczeńcem albo kimś gorszym? O to, że jego rzeczy są porozrzucane po całym pokoju, co ją doprowadzało do pasji. O to, że za długo rozmawiał z tamtą kobietą w sklepie z szatami. I o inne mało istotne sprawy.
- Wykrzyczałaś się już? - zapytał. Leżał na łóżku, z rękami założonymi na kark, miał rozpiętą koszulę pod szyją i buty na nogach. - Jak tak, to uspokój się. I nie zachowuj się tak jak one.
- Jakie one?! - krzyknęła wściekle. - Jakie one? Są jakieś one?
- Nie zachowuj się jak te twoje siostrunie. Czasem wychodzą z ciebie cechy tych Blacków, pedantyczna furiatko.
- Nigdy więcej tak do mnie nie mów! - Andromeda otworzyła drzwi do łazienki i trzymając klamkę w dłoni, warknęła – Zdjąłbyś buty chociaż, a nie, nawet tutaj robisz bajzel.
Trzaśnięcie drzwiami.
Nigdy przedtem nie widział żony tak zdenerwowanej. Andra zwykle była spokojna, a przed chwilą zachowywała się tak, jakby wstąpił w nią diabeł. Może on powiedział to, czego nie powinien mówić? Wiedział, że wszelkie wspomnienia z rodzinnego domu sprawiają, że żona natychmiast się najeża i kłuje cienkimi igiełkami.
Andromeda stała pod prysznicem, czując, jak woda zmywa z niej ten paskudny nastrój. Wściekłość już jej przeszła, ale postanowiła potrzymać Teda w niepewności przez jakiś czas. Niech wie, że z nią nie ma tak łatwo.
- Andra, otwórz. - Ted zapukał w drzwi łazienki. - Siedzisz tam nie wiadomo ile. Utopisz mi się jeszcze. I co ja bez ciebie pocznę?
Po drugiej stronie drzwi panowała wymowna cisza, ale Andromeda wyszła po paru minutach, ubrana w szlafroczek frotte. Wilgotne włosy upięła klamerką na czubku głowy.
- Trucizno ty moja. - Ted podszedł do niej i spojrzał prosto w jej błękitne oczy. - Nie bądź na mnie zła, nie wiem, co we mnie wstąpiło. Nie gniewaj się.
Andromedzie trudno było się gniewać, kiedy stała tak blisko Teda, że czuła jego oddech na skórze, ale postanowiła jeszcze trochę poudawać.
- Masz mi coś do powiedzenia? - zapytała. - Będziesz musiał się bardziej postarać z tymi swoimi przeprosinami.
Chwycił jej twarz w dłonie i zaczął delikatnie całować. Andromedzie nagle zrobiło się bardzo przyjemnie, ale mimo tego odsunęła się nieco od męża.
- Nie, Ted, nie całuj mnie.
- Ale czemu, królowo? - Pocałunek w usta, od którego zakręciło jej się w głowie. Ted rozpiął klamerkę i włosy Andromedy opadły, mocząc jej ramiona.
- Ted, nie. – Próbowała odsunąć się od niego, bezskutecznie.
- Nic nie mów, kochana. Spodoba ci się, zobaczysz. Będziesz jęczeć.
- Ehe. Z rozpaczy chyba.
- Oj, Andra, Andra. Z zachwytu będziesz jęczeć – powiedział, a jego ręce powędrowały w kierunku paska od szlafroczka żony.
Andromeda z westchnieniem 'Ted, jesteś niemożliwy' zaczęła rozpinać koszulę męża, która potem wylądowała gdzieś za łóżkiem, ale to było w tym momencie nieważne. Nieważne było też to, że parę chwil później ich garderoba była rozrzucona po całym pokoju i to, że łóżko trochę skrzypi. Nie myśleli o tym, co się stało tu kiedyś, najważniejsze było to, co się dzieło teraz. Dłonie Teda przesuwały się po jej ciele, a jego oddech parzył jej skórę. I było jej cudownie. Później Andromeda, patrząc na niego półprzytomnym spojrzeniem, oderwała nogi od ziemi i poszybowała między gwiazdami. Wspaniałe uczucie.
Miał rację, jak zwykle.
Leżała przytulona do niego, mokre kosmyki lepiły jej się do czoła, a serce zaczynało bić zwykłym rytmem. Pomyślała, że może lepiej, że się pokłócili, bo to godzenie się sprawiło, że cały czas czuła przyjemne dreszcze. Ted wiedział, jak ją do tego doprowadzić.
Tej nocy Andromeda spała spokojnie, śniąc o jakiejś dziewczynce, która miała całą kolekcję peruk we wszystkich możliwych długościach i kolorach.
~*~
Reszta ich pobytu w Wiedniu upłynęła w miarę spokojnie. Czasem chodzili po starych uliczkach razem z Ingeborgą, ale najczęściej robili to sami. Chcieli jak najlepiej wykorzystać ten czas, bo potem, jak wrócą do Anglii, będą go mieli dla siebie mniej.
Poszli do opery, jednak okazało się, że nie ma żadnego spektaklu, który by ich interesował. Andromeda poczuła się nieco rozczarowana z tego powodu, ale Ted po powrocie do hotelu, powiedział, żeby się nie martwiła, i że sami mogą sobie zrobić operę.
- Ciekawe z czego? - spytała cierpko, wpatrując się w oświetloną ulicę.
- Sami możemy pośpiewać arie operowe, moja piękna Andromedo. Nawet mogę zacząć, pamiętasz to:
Usta milczą, dusza śpiewa
Kochaj mnie...
Bez miłości świat nic nie wart
Kochaj mnie...*
Andromeda czuła, że trudno jest nie kochać Teda, zwłaszcza że robił dla niej wszystko. Potrafił ją pocieszyć, kiedy była smutna, zorganizował ten wyjazd do Wiednia, o którym od dawna marzyła no śpiewał dla niej arie operowe. Z kim innym na pewno nie byłoby jej tak dobrze.
Rzadko się ze sobą spierali, a Andromeda dopiero po paru latach przyzwyczaiła się do bałaganiarstwa męża i przestała na niego krzyczeć, kiedy widziała rzeczy, które latały po całym pokoju. Ted miał trochę racji, mówiąc, że nawyki do pedanterii wyniosła z domu rodzinnego. I chociaż nie chciała mieć nic wspólnego z Blackami, to tych przyzwyczajeń nie mogła z siebie wykorzenić, niestety.
Różnice charakterów wpływały pozytywnie na ich związek i nawet te kłótnie dawały im energię do wspólnego działania.
Andromeda do końca pobytu w Wiedniu miała ten sen o dziewczynce, zmieniającej co chwilę peruki. Postanowiła, że nie powie o tym mężowi, dopóki się nie dowie, co ten sen może oznaczać.
~*~
- I jesteśmy w domu – rzekł Ted, kiedy postawili walizki na korytarzu w swoim domku pod Londynem.
- Teraz się zacznie – westchnęła Andromeda, schylając się, żeby zdjąć buty. - Praca, praca, kolejne delegacje z jakichś Niemiec czy innych Holandii. A mogło być tak pięknie...
- Nie narzekaj, Andra. Pamiętaj, wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej. Tu nie myślisz o żadnych morderstwach albo innych koszmarach. Tu masz normalne sny.
- Tam też miałam – zaczęła, ale złapała się za usta. Na razie nie może nic mu powiedzieć.
Ponoć sen, który śni się trzy razy pod rząd, spełnia się, a Andromeda miała ten sen o dziewczynce z kolorowymi perukami przez cały pobyt w Wiedniu.
Pierwszy tydzień w pracy był dosyć spokojny, zwłaszcza że część obowiązków Andromedy przejęła Catherin, która dużo lepiej radziła sobie z niemieckim i jak opowiadała koleżance, nie miała problemu z przedstawieniem im tego, co należało przedstawić.
- Bardzo mnie cieszy, że są tu osoby bardziej kompetentne ode mnie – powiedziała Andromeda, kiedy postanowiła zrobić sobie z Catherin przerwę śniadaniową. Przyniosły herbatę i kanapki z bufetu, ale Andromeda wypiła tylko trochę nieposłodzonej herbaty, a chleba w ogóle nie mogła przełknąć. Wyszła szybko z pokoju, czując, że jest jej coraz bardziej niedobrze. Łazienka na szczęście była niedaleko.
- Andra, czy wszystko jest ok? - zapytała Catherin, kiedy koleżanka, blada i z mokrymi włosami, lepiącymi się do skroni, wróciła do pokoju. - Może ty się czymś zatrułaś? Mam ci pomóc usiąść? - pytała dalej Andromedę, bo zauważyła, że ta ledwie stoi na nogach, a potem chwyciła ją za rękę i posadziła na najbliższym krześle.
- Dziękuję – powiedziała Andra słabym głosem. - Nie wiem, co się dzieję. Od paru dni czuję się fatalnie. To nie może być zatrucie, w końcu tu jem, to samo co ty, a w domu to samo, co Ted, a wam nic nie jest.
- Hmm. - Catherin podrapała się po ręce. - A może to co innego, co? - mrugnęła Andromedy.
Że też ja wcześniej o tym nie pomyślałam, powiedziała Andra do siebie, kiedy wróciła do domu i zabrała się za robienie obiadu. Jednak wkrótce mięso przeznaczone na befsztyki zostało w kuchni samo, bo pani domu poszła do salonu i wrzucając proszek Fiuu do kominka powiedziała:
Salthouse Street 14, Ipswich. Belinda, mogę cię prosić na słówko?
Po chwili w kominku pojawiła się jasna głowa jej najlepszej przyjaciółki i uzdrowicielki w jednym.
- Andra? - zdziwiła się Belinda. - A skąd cię przywiało? Przypomniałaś sobie o mnie?
- Nie o to chodzi, Beli – machnęła ręką. - Mam do ciebie ważną sprawę, musimy się spotkać, jak najszybciej.
- Chora jesteś? - spytała z troską, widząc bladą twarz Andromedy w zielonych płomieniach. - Jak tak, to chyba muszę lecieć do ciebie z misją ratunkową.
- Ale nie na miotle.
- Jasne, będę u ciebie za jakieś pół godzinki, tylko skończę przeglądać tę książkę o antidotach na najsilniejsze trucizny. Zrób mi coś dobrego do jedzenia – powiedziała i zniknęła z zasięgu wzroku Andromedy.
Płomienie przybrały swój zwykły kolor, a Andromeda z zamiarem zrobienia dobrego obiadu dla trzech osób, z których tylko dwie będą jeść normalnie, udała się do kuchni. Tam, na zewnętrznym parapecie siedziała brązowa sówka i stukała dzióbkiem w szybę.
- A to co znowu? - zapytała Andromeda, otwierając okno i odczepiając list od nóżki ptaka.
Kochana, będę później. Nie czekaj na mnie z obiadem. Mamy problem z jednym obrazem. Do wieczora, Ted.
- Tym lepiej dla mnie – powiedziała do siebie, wkładając list do kieszeni szaty. - Przynajmniej nie dowie się o tym, tak wcześnie jak ja.
Bo to ona pierwsza musi wiedzieć, czy to jest, o czym myśli.
cdn
*Franz Lehar ' Wesoła wdówka', nie mogłam się powstrzymać xD.
Issa
Wysłany: Pon 21:31, 15 Sty 2007
Temat postu:
Opowiadanie jest napisane w typowy dla ciebie sposób - spokojnie, z miłą atmosferą, z postacią Andromedy, którą bardzo lubisz. Do stylu nic nie mam. Podoba mi się, ale... no kurcze brakuje tego czegoś. Nie zainteresowała mnie tajemnica pokoju nr 14. Za wiele razy o tym wspomniałaś, położyłaś na to duży nacisk. Może, gdybyś raz wspomniała i potem na koniec przypomniała, byłoby lepiej. I to jedyny minus. Chciałabym tylko pochwalić opowiadanie, bo przecież mi się podoba, ale się nie da. Musiałam wspomnieć o tym pokoju;)
Brawo za postać Andromedy i całość. Bo wykonanie ładne i na pewno przeczytam kolejne części.
Życzę weny i dużo, dużo czasu na pisanie:*
Scarlet_witch
Wysłany: Czw 13:07, 04 Sty 2007
Temat postu:
Miły, przyjemny fick. Poruszyłaś ciekawy temat - czarodzieje w przeszłości, w czasie wojen...Myślę, że jeśli czarodzieje by naprawdę istnieli, inaczej by się wszystko potoczyło. Andromeda bardzo przypomina mi Syriusza :>(odmienność, ucieczka z domu oraz koszmary, która zawsze będą z nim...) Ale to dobrze, w końcu mieli ten sam problem. Czekam na ciąg dalszy
Nelusia
Wysłany: Pon 23:12, 11 Gru 2006
Temat postu: Iskierki
Fik powstał z okazji urodzin Idril, która jest zarejestrowana na tym forum, ale nie pisze, nie wiedzieć czemu.
Wiedźmo, jeszcze raz sto lat!
Nela
Iskierki
Czasami zastanawiała się, jakby to było, gdyby wtedy posłuchała rodziców. Gdyby wtedy, kiedy się dowiedziała, że niebawem pozna swojego przyszłego męża, nie uciekła z domu. Jej życie na pewno byłoby zupełnie inne, pewnie gorsze.
Andromeda była o tym święcie przekonana.
Może rodzice wybrali jej jakiegoś nudnego, obrzydliwie bogatego czarodzieja, pomiędzy którym a nią nic nie mogłoby zaiskrzyć. No tak, ale w rodach czystokrwistych, nie liczyło się to, czy przyszli małżonkowie będą się kochać. Niestety.
Andromeda już jako mała dziewczynka różniła się od swoich sióstr, ale nikt nie przypuszczał, że może uciec z domu. Była tą najbardziej posłuszną z córek państwa Black i kiedy matka powtarzała jej: „Pamiętaj, Andromedo,rodzina to potęga. Zwłaszcza taka rodzina, jak nasza”, grzecznie potakiwała, kiwając głową i odrzucając do tyłu swoje ciemne loki.
Problemy z Andromedą zaczęły się, kiedy zaczęła dorastać i spotykać się z Tedem Tonksem, który pochodził z rodziny mugolskiej. A to na nie podobało się jej rodzicom.
Czasem zastanawiała się, jakby to było, gdyby wtedy nie uciekła z domu i nie zamieszkała u swojej najlepszej przyjaciółki, która też nie była czystej krwi. Rodzice Belindy traktowali Andromedę jak własną córkę, a na wspomnienia dziewczyny o zachowaniu się i poglądach Blacków wznosili oczy ku niebu.
Gdyby wtedy posłuchała rodziców, straciłaby szansę na normalne i trochę zwariowane życie.
Bo Ted ją cały czas zaskakiwał.
I za to go kochała.
~*~
Mały domek z ogrodem na przedmieściach Londynu, w którym zamieszkali po ślubie, różnił się od rezydencji Blacków, gdzie Andra spędzała większość swego dotychczasowego życia. W tamtym domu zawsze się gubiła, tam było wszystkiego za dużo. Za dużo drzwi, za dużo okien, za dużo niepotrzebnych mebli, za dużo bibelotów, portretów przodków wiszących na ścianach. Miała wrażenie, że te rzeczy ją przygniatają, jednak jej rodzina uwielbiała kolekcjonować zbędne przedmioty.
Andromeda, ponieważ nie była taka, jak reszta Blacków, powiedziała Tedowi, że nie będą robić z domu muzeum i aż do narodzin ich córki urządzili tylko salon, ich sypialnię i pracownię Teda. Oraz oczywiście kuchnię i łazienkę.
Andromeda zrozumiała, że mniej to więcej i cieszyła się każdym dniem. Rano Ted, który wychodził do pracy przed nią, zostawiał karteczki z życzeniami miłego dnia, oparte o cukierniczkę na stole w kuchni. I przed swoim wyjściem zawsze parzył jej herbatę. Była jeszcze ciepła, kiedy Andromeda wstawała i szła do kuchni, by ją wypić.
Wiedziała, że nie potrzebuje drogich prezentów od niego, bo to nie było ważne. Liczyła się pamięć i to miłe uczucie, które pojawiało się zawsze, gdy czytała te karteczki, albo kiedy Ted zabierał ją do teatru. Wtedy zakładali bardzo eleganckie ubrania i udawali parę trochę ekscentrycznych mugoli, głośno komentując spektakl w foyer, w czasie przerw. I nieważne było to, że inni dziwnie się na nich gapili. Ted i Andromeda zdążyli do tego przywyknąć. Nie przejmowali się tym, co inni powiedzą.
Zupełnie inaczej niż ci Blackowie, pomyślała Andromeda, kiedy pewnego dnia wieczorem wracała razem z Tedem ze „Snu nocy letniej”.
- O czym tak myślisz, Andra? - spytał. - Od paru minut wcale się nie odzywasz.
- Myślałam o Blackach - przyznała szczerze. - Oni zawsze przejmowali się tym, co inni powiedzą.
- Rety. - Ted wzniósł oczy ku niebu. - Nie przejmuj się nimi. Najlepiej wcale o nich nie myśl. My nie robimy nic złego, czego niestety nie można powiedzieć o reszcie Blacków. Nie jesteśmy przestępcami, nie mamy żadnych groźnych obsesji. Jesteśmy jak najbardziej normalni.
- Tak. - Mrugnęła do niego. - Jesteśmy normalni. Oby tylko nasza normalność nas nie wykończyła.
Wracali do domu piechotą, mimo odległości i tak później pory. Oboje lubili spacery i taki niewątpliwie przyda im się teraz. Nie rozmawiali już o Blackach, o tym, że na ulicach jest niebezpiecznie ze względu kręcących się podejrzanych typków.
Ted kiedyś powiedział, że ją obroni i dodał: „Znam judo, karate, kung fu, taekwondo, aikido oraz parę innych chińskich i japońskich słów”, na co Andra dostała ataku niekontrolowanego śmiechu.
Niebo zasnuwała delikatna mgiełka. Na chodnikach były jeszcze kałuże po niedawnym deszczu. I zanim Andra się zdążyła się zorientować, mąż chwycił ją na ręce i przeniósł przez jedną.
- Ted, wariacie, co ty robisz? - spytała roześmiana, kiedy ją postawił na ziemi.
- Wszystko dla ciebie, moja królowo – powiedział i pocałował ją, a potem odsunął się od siebie i zupełnie niespodziewanie dla Andry zaczął śpiewać:
Słychać ziębę i skowronka
I kukułka wróży w głos,
Ile razy jeszcze żonka
Będzie wodzić mnie za nos.
Andromeda spojrzała na niego ze zdziwieniem, ale odpowiedziała kwestią Tytanii:
Ach, śpiewaj jeszcze, piękny śmiertelniku,
Bo ucho moje kocha się w twym głosie;
Oko zniewolił zaś czar twej postaci.
Twoja cudowność do wyznań mnie zmusza:
O Tobie tylko marzy moja dusza.*
Jakaś pani w podniszczonym płaszczu przeszła obok nich i popatrzyła jak na parę dziwaków. Kto to recytuje na środku ulicy i to o takiej godzinie?
Andromeda spojrzała na Teda, Ted spojrzał na Andromedę i oboje się zaśmiali. Na szczęście Andra nie została zaczarowana jak Tytania, a Ted wcale nie był taki jak Podszewka.
Byli normalni i to się liczyło.
I nie przejmowali się tym, co inni pomyślą.
~*~
Andromeda siedziała w salonie przy stole, na którym porozkładała pergaminy z Ministerstwa, przyniesione do domu. Czekało ją mnóstwo pracy, za kilka dni mieli przyjechać czarodzieje z Niemiec i ona była główną organizatorką ich spotkania z przedstawicielami brytyjskich czarodziejów.
Trzeba było iść do innego wydziału, pomyślała Andra w duchu. Praca w Departamencie Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów jest ciekawa, ale teraz mam za dużo roboty. I jeszcze marzę o urlopie, ale szef mi go nie da.
- Accio ciasteczka i kawa – machnęła różdżką w stronę kuchni, skąd przyleciał talerzyk z kruchymi ciasteczkami i filiżanka z kawą. Andra postawiła obie rzeczy na stole, przesuwając papiery na drugi brzeg stołu i wzięła jedno ciastko.
Migdałowe, pyszne, muszę poprosić mamę Teda o przepis. Może kiedyś zrobię mu niespodziankę i sama takie upiekę? – zastanawiała się.
W korytarzu rozległy się czyjeś kroki, szuranie butów po wycieraczce i po chwili do pokoju wszedł Ted z bardzo osobliwą miną. Andromeda doskonale znała to spojrzenie; szykowała się jakaś wielka niespodzianka. Tylko czemu teraz, kiedy ona jest tak zajęta. Musi do jutra uporać się z tymi papierami, bo inaczej szef da jej urlop chyba do końca życia.
- Andra, odłóż te papiery – poprosił mąż. - Prawie nie widać cię zza tego stosu.
- Nie mogę – westchnęła i wzięła do ręki jakiś arkusz pergaminu. - Za kilka dni przyjeżdża delegacja z Niemiec, niby mam być za nich odpowiedzialna. A ja przecież słabo znam niemiecki.
- Andra, nie jęcz. - Ted usiadł obok niej. - Mam dla ciebie dobrą wiadomość. Uważaj: jedziemy do Wiednia!
- Co, gdzie, kiedy? - Andromeda wstała z kanapy i spojrzała nieprzytomnie na męża. Od dawna marzyła o takim wyjeździe, ale obecnie był mało możliwy, ze względu na te zlecenie od szefa.
- Siadaj. Jedziemy pojutrze.
- Tak szybko? - zdenerwowała się. - Ale wiesz, że ja nie mogę. Szef mnie zabije. Czemu musimy jechać teraz? Nie można tego przesunąć? U mnie nawał pracy, urlopu nikt mi nie da. Nie, Ted, przesuńmy to.
- Niczego nie będziemy przesuwać – powiedział stanowczo i spojrzał prosto w jej oczy. - Jedziemy pojutrze. Rozmawiałem z twoim szefem, da ci urlop, a twoje obowiązki przejmie ta Catherin. Ten wyjazd jest nam potrzebny.
- A więc to było ukartowane? - spytała, patrząc na niego groźnie. - Ted, zapamiętaj sobie, że takie rzeczy trzeba wcześniej ze mną uzgadniać.
- Ale wtedy nie byłoby niespodzianki. I wreszcie zobaczysz pomnik złotego Straussa i rezydencje Habsburgów. I może pójdziemy do opery...
- Naprawdę? - ucieszyła się. - Ted, to wspaniale. Wiesz, nie mogę się doczekać tego wyjazdu. Chyba już pójdę pakować walizki.
- Andra, spokojnie, nie nerwowo, mamy czas.
Zawsze podziwiała to podejście do życia swojego męża. Spokojne, niespieszne, mamy czas, czego nie zrobimy dziś, zrobimy jutro. Nikt nas nie goni. Zupełnie tak, jakby żył gdzieś w Ameryce Południowej lub chociaż na południu Europy, a nie w Wielkiej Brytanii. Podziwiała to, bo ona kiedyś robiła dziesięć rzeczy na raz, ale później postanowiła trochę zwolnić. Ta cała pogoń za nie wiadomo czym - pieniądzem, awansami była dla niej bez sensu.
To Ted nauczył ją, żeby nie brać wszystkiego tak poważnie i żeby na niektóre sprawy patrzeć z dystansem. Andra już nie martwiła się, jak to bywało u Blacków, że powie coś nieodpowiedniego, albo że źle się zachowa. Przy Tedzie to nie było istotne. Bo dla niego nie liczyło się to, że Andromeda, uciekając z domu, została pozbawiona swoich pieniędzy i że rodzina nie chce jej znać.
Dla niego ważna była jego Andra, wesoła i spontaniczna, Andra z ciemnymi lokami, które czasem upinała do góry, Andra, która niekiedy rozmawiała z nim wierszem.
Nie była już panienką Black, ani czarną owcą, z którą rodzina nie chce utrzymywać kontaktów. Przy nim była sobą.
Po prostu Andromedą.
Idąc na górę, do sypialni, pomyślała, że wypadałoby zetrzeć kurze z poręczy, ale na razie nie miała ochoty na porządki. Skoro jadą dopiero pojutrze, zdąży jeszcze wszystko ogarnąć.
Otworzyła drzwi, weszła do pokoju i podeszła do wysokiej drewnianej szafy, w której trzymała swoje szaty i ubrania.
Ted nie powiedział jej, czy będę zwiedzać tylko ten mugolski Wiedeń. Bo jeśli tak, to nie ma co brać szat. Doskonale wiedziała, jak mugole reagują, gdy zobaczą kogoś w takim stroju. Pewnie myślą sobie, że urwał się z choinki. Ona nie przejmowała się opinią innych, ale wolała nie wzbudzać sensacji.
Wyjęła z szafy kilka zwykłych swetrów i bluzek, wszystkie bardzo kolorowe – bo Andromeda nie znosiła czarnego koloru, tak samo jak nie znosiła swojego panieńskiego nazwiska – dwie pary dżinsów i suknię wieczorową, srebrną, z głębokim dekoltem na plecach. Ted uwielbiał Andrę w tej sukni, to przez nią zaczął nazywać żonę swoją królową. I Andromedzie bardzo to odpowiadało.
Bo czy ktoś inny tak dobrze znałby jej myśli, przyzwyczajania i dziwactwa jak on? Czy tamten niedoszły mąż wiedziałaby, że Andra lubi podróżować i chodzić do opery?
Pewnie nie, podróże uznałby za stratę czasu, skoro porządna czarownica czystej krwi powinna siedzieć w domu i być posłuszna swemu mężowi. A opera według niego byłaby czymś, na co czarodzieje chodzić nie powinni, bo to przecież takie mugolskie...
Z Tedem było zupełnie inaczej.
~*~
Wiedeń powitał ich piękną pogodą, w powietrzu już czuło się wiosnę. Drzewa na placach i w parkach zaczęły się zielenić, słońce grzało coraz mocniej, a w kawiarnianych ogródkach można było spotkać mieszkańców miasta, którzy przychodzili tam, żeby ze sobą poplotkować.
Ted porozmawiał z taksówkarzem, który odwiózł ich do hotelu, zapłacił mu i wyjął walizki z bagażnika samochodu.
Andromeda westchnęła i spojrzała na budynek. Nie był to jeden z tych bardzo drogich i snobistycznych hoteli wiedeńskich, w których ceny przyprawiały człowieka o ból głowy. Hotelik był raczej mały, skromny, z fasadą pomalowaną na kremowo i granatowymi okiennicami, z których niektóre nadal pozostawały zamknięte.
- Ted, podoba mi się – przyznała. - Czy możemy wejść do środka?
- Już idziemy.
Podniósł z chodnika ich walizki i skierował się w stronę szklanych drzwi hotelu.
- Panie przodem – powiedział i przepuścił Andrę.
W holu było bardzo jasno, stała tam błękitna pluszowa kanapa, na której siedziała jakaś staruszka. Na parkiecie leżał starannie ostrzyżony czarny pudel. Naprzeciw kanapy znajdował się niski, ciemnobrązowy stolik, a na ścianach wisiały grafiki, przedstawiające stary Wiedeń. Starsza pani czytała gazetę, ale oderwała na chwilę wzrok od artykułu o podwyżce cen mięsa, kiedy usłyszała, że drzwi się otwierają i do holu wchodzą dwie osoby.
Ciekawe na ile tu przyjechali? – zastanawiała się, patrząc na ich walizki.
Mężczyzna właśnie podszedł do recepcji i zameldował się, a tymczasem kobieta zaczęła się rozglądać po holu. Andromeda od razu zauważyła staruszkę i jej psa. Przypatrywała się im przez dłuższą chwilę – babcia poprawiła okulary na nosie i udawała, że wróciła do czytania, jednak kątem oka cały czas spoglądała na nowoprzybyłą parę. Jak wywnioskowała ze strzępków rozmowy, którą przeprowadził mężczyzna, chyba mąż tej pani o włosach upiętych wysoko, prawie na czubku głowy, musieli pochodzić z Wielkiej Brytanii. Pewnie jacyś turyści. Tyle tylko, że turyści woleli te hotele bliżej centrum. a nie takie małe, oddalone. Najwidoczniej ta para była jakaś inna. Starsza pani wygładziła fałdy na swojej spódnicy i wstała z kanapy.
- Andra, idziemy – oznajmił Ted. Andromeda odwróciła wzrok od ryciny, mającej przedstawiać Hofburg. - Mamy pokój numer czternaście, na końcu korytarza na pierwszym piętrze.
Wzięli swoje bagaże i poszli na górę po schodach.
- Pokój czternasty, pokój czternasty – staruszka usiłowała sobie coś przypomnieć. - To przecież ten pokój, którego od lat nikt nie brał. Nawet sprzątaczki boją się tam wchodzić. I ja wiem dlaczego, ale nie, nie powiem im. Może nie zostaną tu długo?
Chwyciła smycz, która leżała na kanapie, przypięła ją do obroży i wyszła z psem z na dwór.
- Pani Meyer, pani Meyer! - zawołał za nią recepcjonista. - Nie wzięła pani płaszcza.
Staruszka już tego nie usłyszała, bo zdążyła wyjść z hotelu i znaleźć się na chodniku zalanym ciepłym, słonecznym światłem. Piesek raźno dreptał przy niej, lekko ocierając się o jej nogi.
- Będziemy musieli jakoś ostrzec tych ludzi przed tym pokojem – powiedziała do pudla. - Oni nie wiedzą, co wybrali. Dlaczego akurat ten pokój, skoro jest tyle innych? Dobrze, że mieszkamy obok. Powiemy im to jutro, jeśli jakoś uda im się przespać dzisiejszą noc.
Ruszyła raźnym krokiem do przodu, mijając dwie dziewczynki w zielonych mundurkach, które wracały ze szkoły i pana w średnim wieku, który szedł ze wzrokiem utkwionym w chodniku.
- Niedługo im powiemy, Bazyli. Już niedługo.
~*~
Andromeda rozejrzała się po hotelowym pokoju. Wyglądał całkiem zwyczajnie: biała tapeta na ścianie ze wzrokiem przedstawiającym srebrne gałęzie sosny, łóżko pościelone i przykryte niebieską, haftowaną kapą, szafka na ubrania, stolik, krzesła i półeczka na książki, która wisiała na ścianie naprzeciw łóżka. Dobrą rzeczą było to, że pokój miał łazienkę, przynajmniej nie musieli korzystać z tej zbiorczej na drugim końcu korytarza.
Zastanawiała się, ilu gości jest obecnie w tym hotelu. Na pewno niewielu, biorąc pod uwagę to, że sezon turystyczny jeszcze się nie rozpoczął, a poza tym ludzie woleli mieć zakwaterowanie bliżej centrum. Zastanawiała ją ta staruszka. Miała wrażenie, że babcia o czymś wie. Tylko o czym?
- Ted, pamiętasz tę panią, która siedziała na dole? Nie wydaje ci się dziwna?
- Andra, czy ty w każdym widzisz swego potencjalnego wroga, albo jakiegoś dziwaka? Normalna starsza pani. Nie zauważyłem, żeby się czymś wyróżniała.
- Nie to mam na myśli. Ona gapiła się na ciebie, kiedy usłyszała, że bierzesz ten pokój. Tak jakby coś o nim wiedziała.
- Wydaje ci się, Andra – powiedział spokojnie Ted. - Niby co ma o nim wiedzieć? To jak wygląda? Może kiedyś w nim mieszkała, i co z tego? Takie to straszne? Pokój jak pokój, nie widzę w nim nic dziwnego, ani niepokojącego.
- Chyba masz rację – przyznała Andromeda. - Pójdę teraz pod prysznic, a później...
- Później ja pójdę.
- Otóż to – potwierdziła. - I potem pojedziemy do centrum, pozwiedzać. Nie mogę się doczekać.
- Spokojnie, Andra, zostajemy tu cały tydzień. Będziemy mieć czasu a czasu na zwiedzanie.
Andromeda uśmiechnęła się, podeszła do męża i pocałowała go.
Zawsze wiedział, jak ją uspokoić. Postanowiła nie myśleć o tej staruszce. Wyjęła ręcznik z walizki, nacisnęła klamkę i weszła do łazienki.
Łazienka też wyglądała normalnie, nie było w niej niczego, co mogłoby budzić niepokój. Poza tym w Andromedzie zawsze większy niepokój budziły zaklęcia czarnomagiczne czy rzeczy, do których była zdolna Bellatrix, niż hotelowe łazienki.
Rozebrała się i weszła pod prysznic, czując jak woda zmywa z niej zmęczenie po podróży i te niedorzeczne myśli.
Nie będzie już rozmawiać z Tedem o tej babci, tak sobie postanowiła.
Jednak następne dni miały pokazać, że nie będzie to takie proste.
~*~
Dojechali autobusem do centrum i stamtąd wybrali się na zwiedzanie starego Wiednia, który zawsze tak fascynował Andromedę. Chodzili po parku; Andra mogła zobaczyć pomnik złotego Straussa. Ted nawet zrobił jej przy nim zdjęcie. Udało im się kupić bilety do Hofburgu i dołączyli do jakiejś grupy, którą przewodniczka oprowadzała po pałacu. Ted kiedyś coś jej o tym wspomniał, ale nie przypuszczała, że budynek może być tak ogromny. Przypomniała sobie rezydencję Blacków i to, że zawsze czuła się w niej przytłoczona.
Różnica między Habsburgami a Blackami była taka, że ci pierwsi mieli wpływ na dzieje Europy, choćby te mugolskie, a kto wie, czy na te magiczne też.
Przechodziła z Tedem z jednej sali do drugiej, słuchając przewodniczki, która bardzo ciekawie opowiadała. Andromeda nigdy była przekonana do historii w przeciwieństwie do Teda, ale ta niska, szczupła kobieta potrafiłaby ją zainteresować dawnymi dziejami Wiednia.
Po wyjściu z pałacu Ted zabrał ją do jednej z tych wiedeńskich kawiarenek, gdzie zamówił po kawałku tortu Sachera i dwie Wiener Melange. Usiedli przy stoliku pod ścianą, na której wisiał portret Franciszka Józefa w mundurze.
- Ted, ja wolę nie myśleć, ile to ciasto ma kalorii – jęknęła Andromeda, spoglądając na kawałek czekoladowego tortu, który spoczywał na talerzu. - Jak ja potem będę wyglądać? Zjedz go za mnie. Wypiję tylko kawę.
- Andra, nie wygłupiaj się – powiedział mąż. - Od kiedy przejmujesz się swoją figurą? Przecież jesteś szczupła.
- Jeszcze jestem. Ale po zjedzeniu tego nie będę.
- Nie będę, nie będę – powtórzył Ted. - Będziesz, jedz.
Coś w głosie męża sprawiło, że Andra wzięła widelczyk do ręki i zjadła pierwszy kęs ciasta. Tort był przepyszny, rozpływał się w ustach, a ona powoli przestawała myśleć o tym, czy zmieści się w swoją suknię.
Do hotelu wrócili późnym wieczorem. Powietrze było chłodne, liście klonów rosnących koło budynku wyglądały jak posrebrzane, a na ciemnym niebie błyskały złote gwiazdki.
- Jestem zmęczona – oznajmiła Andromeda. - Chodźmy do naszego pokoju, położymy się. Jutro czeka nas bardzo, że tak powiem, pracowity dzień.
W holu na kanapie siedziała ta sama staruszka z pieskiem. Nie czytała gazety, tylko piła herbatę z filiżanki w herbaciane róże. Andromeda przypomniała sobie, że jedna z jej ciotek miała niemal identyczny serwis u siebie w domu, ale używała go tylko na specjalne okazje.
Starsza pani zlustrowała Andromedę, po czym wstała z kanapy i udała się w stronę schodów.
~*~
Pierwsza noc w hotelowym pokoju numer czternaście miała na długo pozostać Andromedzie i Tedowi w pamięci. Nie przypuszczali nawet, co ich czeka. Andromeda, po przeczytaniu paru stron książki, powiedziała „dobranoc” Tedowi, po czym zgasiła światło i oboje zasnęli. A raczej usiłowali zasnąć, bo przeszkadzały im hałasy, dobiegające nie wiadomo skąd. Przecież w hotelu prawie nie było gości, a okolica wyglądała na spokojną.
Andromeda przekręciła się na lewy bok; nie mogła spać. Było cicho, może za cicho, Ted na pewno już spał, ale ona jeszcze nie. Miała wrażenie, że ktoś chodzi po pokoju, skrobie paznokciami w tapetę, wydawało jej się, że słyszy płacz jakiegoś dziecka.
Andra, nie wpadaj w paranoję! – skarciła siebie w duchu. Tu przecież nikogo nie ma, a ty chyba masz omamy słuchowe. Śpij, bo jutro czeka cię dużo chodzenia po mieście.
Z tymi myślami jakoś udało jej się zasnąć. Śnił jej się dom Blacków, który z wielką satysfakcją opuściła. I Bellatrix, która zabrała jej ulubioną lalkę i wrzuciła do kominka. Mała Andromeda w turkusowej szacie, z włosami splecionymi w dwa warkocze, z przerażeniem patrzyła jak lalka wpada do ognia.
- Czemu to zrobiłaś? - załkała dziewczynka. - Oddaj mi moją lalkę!
- Nie ma żadnej lalki, nieużyteczna idiotko – odparła wyniośle Bella. - Głupia jesteś, rodzice mówią, że nie pasujesz do naszej rodziny. Nie jesteś taka jak my. Wynoś się stąd!
- Nigdzie nie idę. – Mała Andra próbowała się bronić, ale bezskutecznie. Bellatrix zamieniła się w dorosłą kobietę. Jej włosy były potargane, a w oczach czaił się obłęd. Wymierzyła swą różdżkę w stronę dziewczynki.
- Nie rób mi nic złego – powiedziała mała błagalnym tonem. - Proszę, nie rób mi nic złego.
Bellatrix spojrzała na nią z odrazą i zamachnęła różdżką.
- Crucio! - Andromeda padła na dywan.
- Nie! Nie rób tego, nie rób, przestań!
Andromeda obudziła się i usiadła na łóżku. Czuła, że cała się trzęsie, po skroniach spływał jej zimny pot.
- Andra? - zapytał Ted. - Nic ci nie jest? Strasznie się rzucałaś przez sen.
- Ona, ona... Ona chciała – mówiła, patrząc ze strachem na Teda.
- Jaka ona? Co chciała? Miałaś po prostu koszmarny sen, to wszystko.
- Ona chciała mnie torturować.
- Kto znowu?
- Ona, Bellatrix – rzekła Andromeda łamiącym się głosem.
- Andra, kochanie, spokojnie. Jestem przy tobie. - Ted mocno przytulił żonę. - To był tylko sen. Jej tu nie ma. Spokojnie.
Andromeda, wtulona w ramiona męża, powoli się uspokajała. Czuła, że przestaje drżeć, a myśli o Belli odpływają gdzieś daleko. Pozostawała tylko jedna kwestia. Tych tajemniczych głosów w pokoju i skrobania po tapecie.
- Ted? - spytała, odsunąwszy się nieco od niego. - Słyszałeś te hałasy? Jakby ktoś chodził po pokoju i skrobał po tapetach? Boję się, może zmienimy pokój... I jeszcze ta babcia z dołu. Nie podoba mi się, ona coś wie. Na pewno wie coś, co jest związane z tym pokojem...
- Andra, połóż się, śpij, nie myśl o tym – powiedział Ted zmęczonym głosem. - Jest środek nocy. Pewnie ktoś chodzi po ulicy, a tobie się wydaje, że tutaj. Zamknę okno, żebyśmy mogli spokojnie spać do rana, bo jutro czeka nas mnóstwo chodzenia. Śpijmy, dobranoc.
- Dobranoc – wyszeptała, położyła się i nakryła kołdrą.
Zanim zasnęła ponownie, pomyślała, że jutro będzie musiała wybadać, kim jest ta staruszka. Bo ta pani z czarnym pudlem nie dawała jej spokoju.
~*~
Następnego dnia przy śniadaniu Andromeda czuła, że jest obserwowana przez staruszkę. Siedzieli z Tedem przy stoliku w hotelowej jadalni i jedli tosty z dżemem, popijając je kawą.
Siwa pani usiadła przy jednym ze stołów pod oknem i zamówiła herbatę z rumem, którą teraz mieszała łyżeczką. Nie miała ze sobą pieska.
- Ted? - Andromeda wskazała brodą na babcię. - Ta kobieta chyba nas prześladuje. Cały czas za nami chodzi.
- Gdzie chodzi? - zapytał Ted, patrząc ze zdziwieniem na żonę. - Babcia jest spokojna, nie wadzi nikomu, a ty szukasz dziury w całym. Lepiej jedz szybciej, bo za pół godziny mamy autobus, a musimy iść jeszcze na górę po pieniądze i aparat.
- Już kończę. - Zjadła tost, popiła kawą i zamierzała wstać z krzesła, kiedy podeszła do niej ta tajemnicza staruszka.
- Dzień dobry – przywitała się. W jej angielskim było słychać obcy akcent. - Jak się państwu spało w tym pokoju?
Skąd ta kobieta zna angielski? - zastanawiała się Andromeda. Przecież wygląda na miejscową, no ale nigdy nic nie wiadomo.
- Dzień dobry – odparł Ted, gestem zapraszając staruszkę, by usiadła i odsunął jej jedno krzesło.
- Dziękuję panu bardzo – powiedziała, siadając. - I jak się państwu spało? Nie mogłam wczoraj tego powiedzieć, ale tego pokoju od wielu lat nie brał.
- Prawdę mówiąc, nie za dobrze – przyznała szczerze Andromeda. - Ale to pewnie wina tego, że zawsze źle sypiam w nowych miejscach. Poza tym miałam wrażenie, że ktoś chodzi po pokoju, ale może to objaw zmęczenia, w końcu wczoraj sporo chodziliśmy po mieście, prawda, Ted? - zwróciła się do męża. Nie wspomniała ani słowem o nocnym koszmarze. Merlin raczy wiedzieć, kim jest ta babcia, a takie rzeczy lepiej zachować dla siebie.
- Prawda, Andra – zgodził się Ted . - Nie spaliśmy zbyt dobrze, ale myślę, że dzisiaj będzie lepiej.
- Nie wydaje mi się – powiedziała tajemniczo babcia. - W tym pokoju nikt jeszcze spokojnie nie spał.
- Pani coś wie? Jak w ogóle się pani nazywa? Kim pani jest?
- Jestem Ingeborga Meyer – przedstawiła się. - Kim jestem? Nie mogę powiedzieć. Nie wam, bo wy pewnie jesteście z tych, co nas nie rozumieją. Tak samo było w trzydziestym ósmym, kiedy musieliśmy stąd uciekać. Zamieszkałam z mężem i dziećmi na Wyspach Brytyjskich. Gertie i Peter poszli do Hog… – urwała i spojrzała na obrus. - Poszli do pewnej szkoły w Szkocji. Chciałam zostać tutaj, ale baliśmy się o swoje życie. Oni myśleli, że o niczym nie wiemy, ale wiedzieliśmy aż za nadto. Wiedzieliśmy, że Hitler już włączył Austrię do Rzeszy. Nie chcieliśmy, żeby dzieciom coś się stało. Nie wiem, czy któryś z hitlerowców wiedział w ogóle, czy istnieje ktoś taki jak my... Ale wtedy wszyscy byli zagrożeni, a poza tym zawsze wasze wojny dotyczyły również nas. A to, że wojna wisi w powietrzu było pewne jak dwa razy dwa. Na Wyspach byliśmy bardziej bezpieczni, a przynajmniej tak nam się wydawało. - Ingeborga skończyła, nieświadoma tego, że opowiedziała obcym połowę swojego życiorysu. Ale oni wyglądali na takich, którym można chyba zaufać. W swoim ponad siedemdziesięcioletnim życiu spotykała różnych ludzi, ale ci akurat wyglądali na porządnych. Jednak pozory zawsze mogą mylić.
Andromeda tymczasem wymieniła z Tedem porozumiewawcze spojrzenie nad stołem. Skoro staruszka tak niepochlebnie wyrażała się o mugolach, musiało to świadczyć tylko o jednym.
- Pani dzieci też chodziły do Hogwartu? - spytała Andromeda.
Ingeborga popatrzyła na nią ze zdziwieniem. Przy stole zapadła niezręczna cisza. To niemożliwe, aby mogła się aż tak pomylić co do tych ludzi.
- Znają państwo tę szkołę? - zaczęła wolno. - Ale przecież... Myślałam, że jesteście mugolskimi turystami.
- Może tak wyglądamy, ale zapewniam panią, nie jesteśmy – odparł Ted.
- Nie możemy tutaj rozmawiać – powiedziała Ingeborga. - Oni nas nie rozumieją. Lepiej wyjdźmy na dwór, opowiem państwu o tym pokoju.
Andromeda poszła na górę po pieniądze i aparat. Oboje z Tedem wiedzieli, że dziś będą musieli zrezygnować ze zwiedzania miasta na rzecz spaceru z tą sympatyczną babcią, ale nie żałowali tego.
Dowiedzą się, jakie to tajemnice kryje w sobie hotelowy pokój z numerem czternastym.
cdn
* „Sen nocy letniej”, Szekspir, przekład - S. Barańczak.
fora.pl
- załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by
phpBB
© 2001, 2002 phpBB Group
Regulamin