|
Gryfońskie Gwardia Godryka Gryffindora
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Mirtel
Gryfonka szukająca Edwarda
Dołączył: 14 Wrz 2005
Posty: 734
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 1 raz Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Pią 18:37, 03 Lut 2006 Temat postu: Integracja Europejska [Z] |
|
|
Dawno temu, gdy Iguś i Mirtel nie znały żadnych for, a najczęściej czytały fan fiki na Proroku w głowie tej drugiej zrodził się istniej diabelski pomysł. W chwili krótej niepoczytalności podzieliła się tym pomysłem z Iguanką. Ta stwierdziła, że pomysł wymaga pewnych poprawek, ale jest świetny. I oto co kiedyś zrodziło się w głowie Mirtel z poprawkami Iguanki.
Integracja Europejska
Autorstwa Iguanki i Mirtel
Rozdział 1
Czyli jak ważne jest umiejętność korzystania z mapy
- Teraz idziemy chyba tutaj, co?
- Raczej tutaj.
- Dziewczyny trzymacie tę mapę do góry nogami.
- I co z tego?
- Chwila czy wy trzymacie tę mapę od początku tak samo?
- Taak.
- Aha. Czyli powinnyśmy być tam.
- Ups...
- No właśnie, ups.
- Czyli się zgubiłyśmy?
- Tak Aleks.
- I nie wrócimy na obiad?
- Raczej tak...
- Nie!!! Dzisiaj ma być makaron z białym serem. - Dziewczyna o imieniu Aleks wrzasnęła z przestrachem i zawodem. Spojrzała w górę, być może szukając tam wsparcia, kiedy coś zwróciło jej uwagę. - Chwila, co to ma być?
Dwie pozostałe dziewczyny, które ślęczały nad już dobrze odwróconej mapie spojrzały w tymże kierunku.
- Co?
- To... to brązowe, puchate.
- O rany, to chyba orzeł!
- To raczej gołąb.
- Przecież to wróbel!
- No co ty! Wróble są większe!
Coś, co się okazało sową spojrzało ze zdziwieniem na trzy piętnastoletnie dziewczyny, zeskoczyło z gałęzi a raczej odfrunęło i odleciało w ciemny las przedtem upuszczając na stopy dziewczyn trzy listy.
- Ciekawe – odpowiedziały schylając się i podnosząc tajemniczą korespondencję. Już miały otworzyć koperty, gdy nagle usłyszały cichy trzask. Podniosły oczy przed siebie i zobaczyły... Starszego pana z siwą brodą do pasa, który pojawił się z nikąd. Obszerna szata łopotała mu na delikatnym wietrze, srebrna broda ciągnęła się po piaszczystej drodze. Uśmiechnął się do nich.
To chyba wystarczyłoby przestraszyć trzy zgubione harcerki na grze terenowej w lesie.
- AAA!!!
- Spokojnie dziewczynki - przemówił staruszek uśmiechając się.
- To gada! - powiedziała przyjaciółka Aleks, odsuwając się silnie do tyłu.
- I to po polsku! - odpowiedziała trzecia dziewczyna.
- A jak to się tu znalazło?
- Chyba spadło z drzewa.
- Z drzewa? Myślisz, że on może jeszcze po drzewach chodzić?
- Chwilka, może zapytamy samego zainteresowanego?
Wszystkie trzy pary oczu (niebieskie, zielone i coś pomiędzy) skierowały się na starszego mężczyznę.
- Imię, nazwisko i cel wizyty - rozkazała drobna blondynka, grożąc palcem niczym bronią świetlną.
- Albus Persiwal Wulfryk Brian Dumbledore.
- A ja jestem Aleks, miło mi. - Najwyższa wystrzeliła swoją prawicę w kierunku Dumbledore’a, który nieśmiało ją potrząsnął.
Pozostałe nie wyrażały takiego zapału.
- Nie wierzę. - Blond istota wydawała się dość sceptyczna. - Dowód personalny proszę.
Albus przeszukał szybko liczne kieszenie swojego płaszcza, aż wydobył z niego mały, szaro-zielony laminowany prostokącik i podał go dziewczęciu.
- Wszystko w porządku - stwierdziła po szczegółowych oględzinach z nutką zawodu w głosie. - Tylko... Czemu pan się szwenda sam po lesie?
- Szukałem was. - Starzec nie tracił dobrego humoru, mimo, iż większość ludzi po takim powitaniu dostała by ataku nerwicy.
- O jasny gwint, to już zaczęli nas szukać? - krzyknęła szatynka o długich włosach splecionych w warkocze, która do tej chwili się nie wypowiadała. Po namyśle dodała - Kinga nas zabije!
- To może my już nie wracajmy do obozu? - zaproponowało to wysokie.
- Ale ja tam książki zostawiłam! - blondynka odkryła straszna prawdę.
- A ja szczotkę!- zawyła koleżanka obok.
- Niestety, musimy wrócić - skwitowała szatynka.
- Buuuu... - jęknęła dziewczyna od szczotki.
- Co racja, to racja, będziecie musiały wrócić - odezwał się siwobrody. Na te słowa płeć żeńska aż podskoczyła, ponieważ zupełnie zapomniały o jego obecności. - ale najpierw muszę z wami poważnie porozmawiać.
- O ostatnim namaszczeniu? - spytała szatynka.
- Nie.
- A o czym? O marmurowych nagrobkach?!
- Nie. – odpowiedział, chowając laminowany prostokącik do jednej z przepastnych kieszeni szaty - Pragnę was osobiście poinformować o tym, iż jako jedyne Polki zostałyście przyjęte do Szkoły Magii i Czarodziejstwa Hogwart w Anglii...
- Chwila, cofnij pan płytę. - Aleks szybko mu przerwała - Tak właściwie, to o czym my tu mówimy?
- O waszej nowej szkole - powiedział jak do dzieci specjalnej troski.
- Ja o niczym nie wiem – rzekła „pani sceptyczna” groźnym tonem.
- Bo nie masz prawa wiedzieć – wytłumaczył Albus tym samym głosem, co przedtem.
To nie był dobry pomysł.
- Myśli pan, że ja nie znam swoich praw! – zdenerwowała się blondynka. – Znam konstytucję na pamięć i przykładałam się do nauki Wosu, do tego moja matka to prawniczka. I pan sugeruje takie rzeczy! Bezczelny!!!
Mężczyzna lekko się zmieszał.
- Ja nie chciałem cię urazić, słowo... – próbował załagodzić konflikt.
- Ale pan to zrobił – wysyczała przez zęby. – A czyny są ważniejsze od chęci.
Pozostałe skoncentrowały uwagę na blond dziewczęciu. Ubóstwiały chwile, kiedy Sami wykłócała się o swoje racje.
- Miałem na myśli nie waszą niekompetencję, ale zakres waszej wiedzy na temat świata magicznego – spróbował po raz drugi obłaskawić stojące przed nim dziewice. Fakt, gniew ucichł, ale niewiedza wróciła wielkimi krokami.
Zapadła martwa cisza.
- Wariat. – Doszła do wniosku najwyższa, chwytając dawno zapomnianą już mapę.
- Jaki magiczny świat? – Szatynka swe zdziwienie ujawniała w nieco bardziej pospolity sposób.
- Świat, do którego zostałyście przyjęte. – Starzec uśmiechnął się łagodnie. – A te listy są dowodem.
Podniósł z ziemi trzy pergaminowe koperty i z namaszczeniem wręczył je adresatkom, które natychmiastowo otworzyły przesyłkę.
Ze środka wypadł list mniej więcej o takiej treści:
HOGWART
SZKOŁA
MAGII I CZARODZIEJSTWA
Dyrektor: Albus Persiwal Wulfryk Brian Dumbledore
Szanowna Pani ...(zależne od adresatki listu)
Mamy przyjemność poinformowania Pani, że została Pani przyjęta do Szkoły Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie. Dołączamy listę niezbędnych książek i wyposażenia.
Rok szkolny rozpoczyna się 1 września. Oczekujemy pani sowy nie później niż 31 lipca.
Z wyrazami szacunku,
Minerwa McGonagall,
Zastępca dyrektora
Reakcja była regulaminowa.
- Eee... – zaczęła inteligentnie ta z warkoczami.
- Nic nie rozumiem! – załamała się nastolatka słynąca ze sceptyzmu. Zazwyczaj uchodziła za bystre dziecko, a tu taka przykra niespodzianka!
- Zdziwiłbym się, gdybyś rozumiała – stwierdził Albus, przyglądając się wspaniałemu okazowi modrzewia zwyczajnego.
- Ale ja jestem zazwyczaj wybitnie zdolna intelektualnie, mimo to treść tego listu nic mi nie mówi – użalała się dalej.
- Pozwól, że ci wszystko wytłumaczę. – Dumbledore’owi powoli wracał spokój ducha. – Wam też – dodał, widząc pytające spojrzenie dwóch par oczu.
- Dobra – rzekła szatyneczka. – Jednak najpierw musimy się dostać do obozu. Chyba pan nam nie chce tłumaczyć tego tutaj? – Uniosła brwi w geście triumfu.
- Masz rację. To nienajlepsze miejsce na poważną rozmowę, jaka nas czeka – przyznał mag, wyjmując z poły płaszcza coś na wzór batuty dla dyrygenta. – Musimy pójść w inne miejsce. A ja nawet wiem w jakie.
W jego uśmiechu było coś, co wzbudzało pewne niemiłe skojarzenia.
- Niby jakie? – spytała niebieskooka pełna obaw.
- Zobaczycie.
Albus zanurzył się w gęstym listowiu po prawej stronie dróżki, trzymając przed sobą ów badyl wygrzebany z płaszcza niczym pochodnię połączoną z mieczem dwusiecznym i zawołał do tego „Idźcie za mną”.
- To z pewnością jest wariat – oświadczyła Aleks z powagą i strachem.
- Możliwe, – Nalia złożyła ich mapę w równiutką kosteczkę. – ale coś mi mówi, że powinnyśmy pójść za nim. Kto wie, może nie kłamał?
- Z resztą i tak już bardziej się nie zgubimy – kontynuowała blondynka. – A ten staruch GDZIEŚ z pewnością nas zaprowadzi.
Nie widząc żadnych innych, alternatywnych rozwiązań owej sytuacji trzy harcerki podążyły ku znikającemu mężczyźnie. I ku ciekawszej przyszłości.
***
- Auć!!! – zawyła Aleks, wygrzebując włosy z gałęzi.
- Co ci? – Nalia przystanęła obok przyjaciółki.
- Przez ciebie już piąty raz zaplątuję się w te krzaczory – poinformowała ją z wyrzutem. – Ty chcesz mnie chyba zabić.
- Wybrałabym bardziej wyrafinowany sposób na pozbawienie cię życia. – Szatynka pomogła wstać poszkodowanej.
- A to nie jest wyrafinowany sposób? – powiedziała nastolatka, zamiast okazać wdzięczność. – Śmierć głodowa w mazurskim lesie mieszanym albo pożarcie przez dzikie zwierzęta.
- To nie mój styl.
Z przodu dobiegł donośny głos.
- Ruszcie się wreszcie, bo zostaniecie SAME w tym lesie! – Niezaprzeczalnie ten głos należał do Sam.
Dziewczęta, zmobilizowane tym krzykiem podbiegły do pozostałej dwójki.
- Ile można na was czekać? – Samanta obrzuciła je groźnym spojrzeniem.
Brak odpowiedzi mówił sam (bynajmniej nie Sam) za siebie.
Słonko grzało, ptaszki ćwierkały, a las przyjemnie szumiał.
- Czy byłby pan łaskawy opowiedzieć nam coś o tym całym Howgarcie? – spytała Nalia, rozkoszując się łagodną zielenią otoczenia.
- Hogwart, nie Howgart, moja droga – poprawił ją Dumbledore. Po chwili dodał: – Macie w swym kraju naprawdę piękne lasy.
- Nie wątpię. – „Jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma” – Jednak wolałabym coś usłyszeć o tej szkole, do której rzekomo mamy pójść.
- Jak już wiecie – Albus łaskawie zwracał się do całej trójki. – Hogwart mieści się na Wyspach Brytyjskich, konkretniej w Szkocji. Jest to, jak zapewne wyczytałyście z waszych listów szkoła magiczna, do tego renomowana i z internatem.
- Czyli będziemy tam mieszkać? – Aleks nie wierzyła swym niezawodnym normalnie uszom.
- Naturalnie. – Mag kontynuował – Wyszli z niej jedni z największych czarodziejów tego świata. Szkoła znajduje się w trójce najlepszych szkół europejskich.
- A pozostałe dwie? Dlaczego się nami nie zainteresowały?
Podejrzliwość dziewczęca czasem przekracza wszelkie ograniczenia.
- Może brak wolnych miejsc, albo wymagania inne? – zaryzykował.
Na całe jego szczęście, dziewczęta nie wykryły żadnych niedokładności w tym tekście. Mógł spokojnie kontynuować.
- Na początku roku wszystkich nowych uczniów przydzielamy do czterech domów, w których będą mieszkać przez całą swoją edukację. Każdy dom wyróżniają pewne cechy charakterystyczne, na podstawie których dokonuje się przydział. Osoby z domu są w pewnym sensie rodziną na okres roku szkolnego. Trzymają się razem i są bardzo zżyte.
- Jak kumple z jednego bloku? – wtrąciła Aleks.
- Chyba coś w tym stylu.
Jedna łapka wystrzeliła w górę.
- Tak?
- Szkoła jest koedukacyjna, prawda? – to tu Sami.
- Naturalnie – odpowiedział, nie do końca rozumiejąc sens pytania.
- Gut – rzekła zadowolona blondynka. – W żeńskich internatach jest koszmarnie nudno, nie ma nikogo, kogo można wykorzystać.
- Jesteśmy na miejscu – poinformował je Dumbledore, zręcznie unikając następnych pytań.
Stali na niedużej, leśnej polanie. W niektórych miejscach rosły średniej wielkości krzaki malin, leszczyna i tym podobne zielska. Gdzieniegdzie latały motyle, osy i komary. Na środku znajdował się wielki pniak.
Nie tego polki się spodziewały.
- To jest to dobre miejsce na poważną rozmowę? – Nali wskazała szerokim gestem polanę.
- Cierpliwości. Zaraz zobaczycie.
Mag podszedł do pozostałości po jednym z większych drzew tego lasu, czyli pnia. Mruknął coś, co z pewnością nie należało do polskiego zasobu słów i stuknął go swoim badylem a’la batuta. Odsunął się. Przekonały się, że słusznie to zrobił.
Nagle w miejsce pniaka zaczął pojawiać się budynek. Z oknami, olchowymi drzwiami i wielkim szyldem „Restauracja Pod Bukowym Pniakiem” . Przed wejściem stało kilka małych stoliczków. Ze środka wydobywały się apetyczne zapachy. Tak z nikąd wyrosła przed nimi restauracja.
- I co? – Albus był zadowolony ze szczerego zdziwienia na młodych twarzach, jednak nie spodziewał się takiej reakcji.
- Żarcie!!! – zawyły chórem, rzucając się ku drzwiom. Zero jakichkolwiek manier.
Dumbledore po odczekaniu kilku sekund uchylił skrzydło drzwi, które cudem utrzymało się we framudze.
Bał się przede wszystkim, że będą jacyś ranni, jednak dzięki Bogu w lokalu nie było osób zaliczanych do kategorii klient. Inaczej zamiast kilku połamanych krzeseł i jednego stołu z powyłamywanymi nogami leżały by tu ludzkie kończyny. Widok byłby naprawdę masakryczny.
Sprawczynie klęski stolarskiej siedziały już przy jednym ze stolików i przeglądały karty dań. Wyglądały zupełnie niewinnie.
Podszedł do nich, zachowując wszelkie środki ostrożności.
- Pan stawia – oświadczyła Sami nim zdążył powiedzieć choć słowo.
- Nie musiałyście tu wchodzić tak... gwałtownie. – Albus usiadł na drewnianym krzesełku.
- Musi się pan do tego przyzwyczaić. To jedna z naszych cech charakterystycznych – uświadomiła go Nalia, kładąc na stół menu. – Już się zdecydowałyśmy.
Jak na zawołanie zjawił się kelner.
- Czym mogę służyć? – spytał młody rudzielec w uniformie.
Mag dał głowa znak, iż nie muszą się ograniczać w ilości ani cenie. One właśnie na to liczyły.
- Więc – zaczęła Aleks tonem milionerki z wyższym wykształceniem. – Poprosimy o dziesięć sajgonek, cztery duże naleśników z serem i polewą czekoladowo-śmietanową oraz podwójną porcję bitek wołowych. Do tego trzy duże lemoniady i desery lodowe.
Kelner przeniósł spojrzenie na maga.
- Mnie wystarczy herbata z cytryną – powiedział Albus.
- W porządku. – Młodzieniec schował notesik do kieszonki w kamizelce. – Płatne przy wyjściu z lokalu.
Zostawił ich samych.
- Teraz, skoro mamy zagwarantowany solidny posiłek, może pan wszystko wyjaśnić – oświadczyła Sam, zakładając nogę na nogę.
Dumbledore odchrząknął.
- Tak więc...
- Dlaczego my? – wcięła się chamsko Nalka z błyskiem w oku.
Nad stołem przeleciała mucha, której brzęk skrzydeł było słychać bez jakichkolwiek zakłóceń.
- Nie rozumiem cię...
- Dlaczego my, a nie jakieś inne trzy wariatki ze słabą orientacją w terenie, które by były z Anglii i miały blade pojęcie o świecie magicznym. – Wydawało się, iż ta wypowiedź zawisła między nimi nad blatem i świeciła neonowym blaskiem.
Albus spojrzał na nie znad okularów-połówek.
- Tego nie wie nikt – westchnął – Kto dowiaduje się nagle, że został przyjęty do świata czarodziei. Każdy człowiek magiczny rodzi się z pewnymi predyspozycjami, które umożliwiają mu uprawianie magii. Jednak jeszcze nikt nie zgłębił, w czym tkwi sęk. W waszym przypadku jest niezwykle ciekawe, że dopiero teraz wasze umiejętności dały o sobie znać.
- A u innych następuje to wcześniej?
- Do nas uczniowie są przyjmowani po skończeniu jedenastego roku życia, bądź tuż przed. Tak jest w większości szkół. Natomiast wy objawiłyście się dość niedawno, a wcześniej nie zarejestrowano u was żadnych przejawów zdolności magicznych. Do tego dochodzi fakt, że jedynie Hogwart o tym wie, zaś inne szkoły nie stwierdziły waszej obecności w świecie magicznym.
- Dlaczego?
- Kto wie? Może to było wam pisane? Możliwe, że to miało być wasze przeznaczenie.
Zapadła głucha cisza.
- Ja myślałam bardziej o jakiejś pomyłce w papierach, ale ta wersja jest znacznie ciekawsza – przyznała Nali, nieco zdziwiona.
W tym momencie zjawił się kelner.
- Państwa zamówienie. – Chłopak łaskawie postawił talerze na blacie stolika. – Życzę smacznego.
Dopiero wtedy Dumbledore zdał sobie sprawę, jaki majątek wyda na ten obiad. Jeden z talerzy, wielkości koła młyńskiego zawierał cztery ogromnych naleśników polanych jeszcze większą ilością ciemnej polewy. Na drugim talerzu, tych samych rozmiarów, stała piramida z sajgonek, zaś trzeci, nie mniejszy niż pozostałe, zapełniała cała masa bitek wołowych. Nie licząc trzech wysokich szklanek i gigantycznych pucharów lodowych.
Przed nim stała maleńka filiżaneczka z bursztynowym płynem i srebrna łyżeczka.
- Wreszcie się najem – oświadczyła uroczyście Aleks, chwytają zamaszystym gestem sztućce.
Dziewczęta w trybie natychmiastowym zabrały się za konsumpcję. Po paru chwilach przepełnionych grozą, postanowiły się odezwać.
- Tak właściwie – zaczęła Nalia, krojąc drugiego naleśnika – jak my mamy się dostać do tej szkoły? I jak niby mamy się uczyć, skoro przegapiłyśmy te pięć lat?
Albus przestał mieszać cukier w herbacie.
- Na początku będziecie prowadzone indywidualnym programem nauczania, aby nadgonić materiał. Po pięciu miesiącach, a może, jeśli będziecie robiły postępy, – Uśmiechnął się do nich figlarnie. – to nawet znacznie wcześniej, dołączycie do odpowiedniej klasy. Wtedy zaczniecie iść normalnym poziomem, a oprócz tego będziecie miały dodatkowo zajęcia wyrównawcze, aby wszystko wam lepiej zapadło w pamięć.
- Co!? Zajęcia wyrównawcze? – Sami się bardzo nie podobała taka perspektywa. Zwłaszcza, że zawsze utrzymywała poziom uczennicy piątkowej. Jak tu się nie załamać?
- Nie przejmuj się. To tylko do końca piątej klasy – pocieszył ją wyjątkowo nieskutecznie dyrektor.
Samanta opadła ciężko na krzesło, ponieważ w chwilowym uniesieniu wychyliła się głęboko nad stół.
- Tak więc podręczniki z innymi pomocami naukowymi będą czekały na was na miejscu i sfinansuje je szkoła – kontynuował mag, popijając od czasu do czasu herbatką. – Jednak szaty i rzeczy dodatkowe, typu sowy, kufry to będziecie musiały zakupić na własną rękę, a zanim to zrobicie czeka was jeszcze zakładanie konta w banku.
- Będziemy miały własne konta bankowe? – spytała Aleksandra.
- Tak. Potrzebujecie osobistego konta, aby móc dokonywać zakupów w świecie magii. Przyślę do was sowę z adresem polskiej magicznej ulicy, gdzie załatwicie wszelkie sprawunki i sprawy dokumentów. W razie problemów macie do mnie pisać.
- Mamy tym wszystkim zając się same?
- Dacie sobie radę. Jeśli chodzi o wizy, dokumenty szkolne i tym podobne wezmę to na siebie ja. Dwa dni przed przyjazdem do Hogwartu pojedzie po was opiekun, którego musicie się bezgranicznie słuchać. – Tu pogroził im palcem. – O ewentualnych wybrykach z pewnością się dowiem. Opiekun odprowadzi was na peron, gdzie już sobie same poradzicie.
- Peron?
- Wszyscy uczniowie przyjeżdżają pociągiem z dworca w Londynie. Jest to specjalny pociąg, zwany Ekspres Hogwart.
- Ale bajer! – ucieszyła się Aleks.
- Po przyjeździe zostaną ustalone pozostałe kwestie organizacyjne, czyli plan lekcji i lokum. Jakieś pytania?
Oczywiście ręka blondynki wystrzeliła ku górze.
- A co z naszymi rodzicami? – Sam zabrała już się za puchar lodowy. – Oni nie mają nic do powiedzenia?
- Już się z nimi skontaktowałem. – Albus odstawił filiżankę na spodeczek. – Wyrazili swoją zgodę, pod warunkiem, że nic się wam nie stanie, będziecie miały możliwość wrócić w każdej chwili, nie zostaniecie zdemoralizowane i większość kosztów pokryje szkoła.
- Te ostatnie dwa punkty to słowa mojej mamy. Dokładnie w jej stylu – poznała córka prawniczki.
- Miałem wielką przyjemność poznać twoją mamę. Jest bardzo... stanowcza i konkretna. – rzekł Dumbledore trochę niemrawo. – Ostateczna decyzja należy do was. Czy chcecie jechać do Hogwartu i uczyć się magii?
Dziewczęta zawsze były zgodne, więc nie musiały się naradzać. Jednak minęło trochę czasu spędzonego na wewnętrznej walce ze wszystkimi za i przeciw, zanim chórem stwierdziły:
- Tak. Zgadzamy się.
Dumbledore rozpromienił się, głównie dlatego, iż w końcu wypełnił swoją misję.
- Bardzo się cieszę.
- Oby się pan nadal cieszył na początku drugiego semestru, gdy już pan nas lepiej pozna – skwitowała szatynka.
Do ich stolika przywlekł się kelner.
- Czy państwo już skończyli?
- Definitywnie tak. – Aleks położyła swoje sztućce na talerz.
Rudzielec machnięciem różdżki zebrał talerze.
- Oto rachunek. Zapłaci pan przy kasie. – Młodzieniec podał magowi paragon.
To było do przewidzenia.
- Co?!? – Starzec był w szoku. – Dwanaście galeonów za trzy obiady?
- Plus pana herbata – przypomniała Nali.
- A tak przy okazji, musi pan nas odprowadzić do podobozu, bo prawdopodobnie znowu się zgubimy – dodała najwyższa, wstając od stołu.
Mag wygrzebał sakiewkę. Z pewnością będzie musiał na nie wydać jeszcze znacznie więcej pieniędzy. Wiedział natomiast, że ten dług zostanie kiedyś spłacony. Czuł, że młode Polki prócz ogromnego apetytu mają tak samo wielkie zdolności. Trzeba tylko pomóc tym zdolnościom się rozwinąć. Hogwart im to zagwarantuje.
- Proszę zapłacić. – Z rozmyślań wyrwał go głos rudzielca w uniformie. Albus wysypał garść złotych monet i opuścił budynek.
- Niech się pan pośpieszy. – zawołała dziewczyna w warkoczach. – Powinnyśmy przynajmniej zdążyć na popołudniowe zajęcia, a do obozu droga daleka.
- Mam lepszy pomysł. – Dumbledore wyciągnął z kieszeni kijek, który oczywiście był różdżką (no, teraz to były bogatsze o tą wiedzę) oraz małą kuleczkę. Machnął wokół przedmiotu i przywołał je do siebie.
- Dotknijcie kuli. – rozkazał, wyciągając rękę a kuleczką przed siebie. Posłuchały go.
Pyk. Błysk. Szarpnięcie. Starzec i trzy nastolatki zniknęły w mgnieniu oka.
***
Setki, o ile nie tysiące kilometrów dalej pewien piętnastoletni chłopak siedział sam na łóżku. Wpatrywał się niewidzącym wzrokiem w przeciwległą ścianę. Czarne włosy opadały mu na brązowe oczy. Nie wyglądał na przepełnionego optymizmem ani chęcią życia. Całe wakacje przemijały mu w tego typu nastroju, więc można mu było współczuć. Zwłaszcza, że jego sowa nie zjawiała się od dobrych paru dni, co nie poprawiało mu humoru. Czuł się beznadziejnie. Ziewnął.
- Jezu, ale nuda.
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez Mirtel dnia Pon 22:20, 28 Sie 2006, w całości zmieniany 2 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Scarlet_witch
Seryjna Syriuszka
Dołączył: 14 Wrz 2005
Posty: 1892
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Poznań
|
Wysłany: Nie 15:31, 19 Lut 2006 Temat postu: |
|
|
Cytat: |
- Spokojnie dziewczynki - przemówił staruszek uśmiechając się.
- To gada! - powiedziała przyjaciółka Aleks, odsuwając się silnie do tyłu. |
To było świetne . Ogólnie się uśmiałam. Będzie ciąg dalszy?
Tylko trochę wątpliwe jest pojawienie się Dumbledora w lesie, chociaż bardzo śmieszna sytuacja i ciekawie opisana.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
riel
Huncwotka Rotrzepana
Dołączył: 16 Lut 2006
Posty: 71
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Lotherien
|
Wysłany: Pią 14:57, 24 Lut 2006 Temat postu: |
|
|
Z zasady nie lubię fanficków, w których głowne bohaterki są polkami i trafaiją do Hogwartu z opóźnieniem. To opowiadanie było jednak humorystyczne i takie... lekkie.Będzie ciąg dalszy?
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Iguanka.
Sadystyczna Jaszczurka
Dołączył: 24 Wrz 2005
Posty: 808
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Nie chcesz wiedzieć
|
Wysłany: Pią 17:03, 24 Lut 2006 Temat postu: |
|
|
I wreszcie nastąpił sądny dzień. Macie. załamcie się nad urokami starego, niekorygowanego tekstu.
Rozdział II
Na Wejską - marsz!
- Gorąco mi.
- A mnie wszystko boli.
- Nie marudzić, dezerterzy! Nie lubimy maruderów!
- Moment, co ty trzymasz? – spytała Aleks, przyglądając się bliżej zawartości koniczyny koleżanki obok. – Hej! To moja drożdżówka!
- Czego chcesz? Głodna jestem.
- Oddawaj! – Wysokie dziewczę rzuciło się na drobną koleżankę obok niczym dziki zwierz. Okazało się to fatalne w skutkach. Czterdziestokilowy plecak, nieskory do akrobacji, pociągnął właścicielkę drożdżówki przy pomocy siły ciężkości na piaszczystą drogę i przygniótł ją całym swym majestatem.
- Nic ci nie jest? – zatroskała się osoba trzecia.
- Mwbfp.
- Możesz wyraźniej?
- Sam, ja cię kiedyś na tobie zemszczę. I to krwawo – poinformowała blondwłose stworzenie, pochłaniające obecnie drożdżówkę z budyniem. Spojrzało ono na Aleks niewinnymi oczętami.
Gdzieś wybitnie z przodu dobiegł męski głos.
- Dziewczynki, możecie przyśpieszyć? – Postać w stroju nieadekwatnym do pieszej "wycieczki", dokładniej mówiąc w przepastnej, purpurowej szacie ze złotymi emblematami i wielką tiarą nałożoną na bakier, machała do nich ponaglająco. Farciarz, stał w cieniu.
- Sam sobie przyspiesz! – odkrzyczała Sami, wymachując drożdżówką jak groźnie wyglądającą maczugą do Dumbledore'a. Dziw nad dziwy, starzec ruszył ku nim, powiewając szatą jak żaglem na wietrze, którego nie było. Aleks z włosem rozwianym i licem rumianym powróciła do normalnej, pionowej pozycji, nadal mamrocząc coś o straconym podwieczorku oraz trupach na klatce schodowej.
- Coś się stało? – spytał zatroskany.
- Ona zabrała mi... – zaczęła mścicielka, lecz dziewczę o pomarańczowym plecaku przerwało jej.
- Nic, Aleks się przewróciła.
- Jednak jest pewien problem – dodała po chwili Nalka.
- Jaki? – zainteresował się.
Nabrała powietrza w płuca.
- Ten, że pędzi pan z nienaturalną prędkością zostawiając nas w tyle same z ogromnym bagażem! – wyżaliła się, omal nie zahaczając słabo przytroczonym śpiworem o Albusa. Ten drugi wyznawał mimiką skruchę.
- Przepraszam, chciałbym po prostu jak najszybciej odtransportować was do domów. W szkole czeka na mnie jeszcze mnóstwo pracy biurowej, którą muszę wykonać osobiście.
- Spokojnie, znamy te sprawy. – Aleks zrobiła ruch, jakby chciała dyrektora poklepać po ramieniu, ale w porę się opamiętała. – To co? Idziemy dalej?
Karawana ruszyła.
Był sierpień, a tak właściwie to jego pierwszy tydzień. Słońce przypiekało niemiłosiernie na pustej, piaszczystej drodze, w powietrze unosiły się tumany kurzu. Daleko na horyzoncie majaczył dom mieszkalny, za którym znajdowała się szosa. Trzy młode dziewczyny dźwigały wielkie plecaki ze stelażem, do którego dodatkowo przytroczono gro przedmiotów. Szły, z wysiłkiem człapiąc obutymi w pionierki nogami. Towarzyszył im mag ze szpiczasta tiarą na głowie, nie kwapiący się do udzielenia jakiejkolwiek pomocy.
Niezbyt pozytywny scenariusz.
Pierwszy plecak legł na resztkach murawy. Za nim następny, a obok właścicielka.
- Padam z nóg. – Nalia dyszała ciężko, oparta o swój bagaż. Z obłędem w oczach wyciągnęła ręce z prośbą: – Wody. Dajcie mi wody!
- Poczekaj chwileczkę. – Dyrektor odtroczył od jednego z plecaków kubek. – Mogę pożyczyć? – spytał Aleks, właścicielkę drożdżówki i kubka.
Skinęła głową, nie zdolna nic powiedzieć po morderczym marszu.
Albus wyciągnął różdżkę i mruknął pod nosem stosowne zaklęcie. Z końca patyka wytrysnął krystalicznie czysty płyn-woda.
- Która chce się napić? – Zadał retoryczne pytanie. Wyciągnięte dłonie wystrzeliły po życiodajny napój. Rozległy się dźwięki typowe dla pijących.
- Ambrozja. – westchnęła Nali w upojeniu (?).
- To był pokarm bogów, a nie napój. – Sam odzyskała swą kąśliwość, toteż czuła się dobrze. – Jak dostaniemy się do Warszawy?
Dumbledore pogładził się po brodzie. Wyjął z kieszeni duży, zabytkowy zegarek kieszonkowy i przyjrzał się jego tarczy. Każdy głupi pewnie myśli, iż sprawdzał godzinę, jednak było to niemożliwe-zegarek nie miał wskazówek (wiecie, taki specjalny, zrobiony na nietypowe potrzeby starca ).
Przemówił głosem pełnym swobody.
- Umówiłem się z moim dalekim krewnym na dwunastą, że po was tu przyjedzie. Odwiezie was z bagażami pod same domy tym urządzeniem... takim, co to samo jeździ.
- Samochodem? - Nalka przestała maltretować źdźbło trawy.
- Zapewne tak. – Dyrektor podniósł się (wszakże i on spoczął na Matce Ziemi). – O. Już przyjechał.
Dziewczyny również wstały i doprowadziły plecaki do pozycji pionowej. Nie, jeszcze nie założyły, nie są masochistkami.
Na szosie zatrzymał się błękitny okazały, stary trabant. Aż dech zapiera.
Z otworzonego okna wychynęła głowa mężczyzny w średnim wieku z przekrzywioną tiarą na rozczochranych włosach. Wyglądał na życzliwego.
- To są te twoje przyszłe studentki? – Wskazał podbródkiem na damską część towarzystwa.
- Tak, to one. – Albus zachęcająco przysunął je do auta. Nie wydawały się bardziej ośmielone. – Obchodź się z nimi ostrożnie. Są zmęczone wędrówką do szosy i niech trochę wypoczną. Masz je odtransportować bezpiecznie pod same drzwi domów. Jesteś za nie odpowiedzialny.
- Dobrze, dotarło do mnie. Wskakujcie! – Otworzył im drzwiczki samochodu i wysiadł od swojej strony. Powoli i nieufnie, wsiadły. Mężczyzna tym czasem w asyście dyrektora schował stelaże do bagażnika. Wszystkie odrzwia zostały zamknięte.
- A pan nie jedzie? – Aleks wychyliła się z okna do Dumbledore'a, który stał samotnie przy drodze.
- Nie – odparł. – Jak już wam mówiłem, muszę wracać do szkoły i to w tempie ekspresowym. Chciałbym wam towarzyszyć, lecz to niemożliwe. Nie martwcie się, Karol bezpiecznie odwiezie was do Warszawy.
- Oby – wtrąciła Sami, patrząc spode łba na kierowcę zapinającego pasy.
- Spotkamy się już w Hogwarcie! – pożegnał się mag.
Samochód zapalił.
- A jak się tam dostaniemy same? – uświadomiła sobie Nal. – Kto nas tam odtransportuje?
- W swoim czasie. – Zrobił krok w tył. – Do zobaczenia!
Trabant ruszył po asfalcie.
- Ej! – zawyła Nali. – Jak się dowiemy?!
Starzec pomachał im.
- Siadaj – nakazała siedząca obok Sam.
Aleks również mu pomachała.
Ruszyli.
Dla niedowiarków trzeba dodać, że harcerki dojechały całe i zdrowe do stolicy i zostały ulokowane w swych domostwach. Jedyną osobą poszkodowaną moralnie był Karol, czego należało się spodziewać po czterogodzinnym wypytywaniu o przeszłość jego, jego rodziny, Dumbledore'a, psa sąsiadów, samochodu i innych ciekawych osobistości.
***
"Dziś w nocy milicja uchwyciła dwóch zbiegłych ostatnio więźniów Zakładu Karnego na ulicy Rakowieckiej w Warszawie. Są oni..."
- Znam ten komunikat na pamięć. Pysznią się tym od rana.
"- Wojtek, leć no do tego pana Śmigaszewskiego spod dwunastki po narzędzia. Kran przecieka.
- Kranowi już nic nie pomoże, tak samo jak administracji. Mama tak mówi.
- Ty się nie słuchaj matki, tylko truchtaj do sąsiada. Ona jest kobietą, co może wiedzieć o hydraulice?!"
- Powtórka. Przełącz.
"Bezszelestnie, sokół zatacza coraz węższe kręgi nad swą przyszłą ofiarą. Rzuca się do ataku, chwytając nieświadomą nornice swymi ostrymi, zabójczymi szpo..."
- Wyłącz to. Nuda.
Sami wyłączyła odbiornik.
Zaczynało się ostatnie siedem dni sierpnia. Słońce piekło ognistym żarem, wyjście na świeże powietrze było więc równe udarowi słonecznemu. Obóz, z którego zostały brutalnie wyciągnięte kończył się dopiero za dwa dni. Wszelkie instytucje kulturowe zawiesiły swoją działalność z powodu zbyt wysokiej temperatury. A co najgorsze, Albus Dumbledore nie wysłał im choćby zawiadomienia o powrocie do Anglii, nie mówiąc o obszerniejszym liście.
Jednym słowem – nuda.
- Nie wytrzymam tego braku ruchu ani minuty dłużej. – Nalka zwlekła się z obszernej kanapy, raptownie się prostując. – Zróbmy coś. Cokolwiek.
- Masz jakąś propozycję? – spytała Aleks, rozłożona na miękkim fotelu, z tego samego kompletu co kanapa.
- Pójdźmy gdzieś.
- Gdzie? – Aleksandra wstała. – W mieście w promieniu dwóch kilometrów nie znajdziesz żadnej bratniej nam duszy. Kina, teatry i muzea – Tu skrzywiła się – są zamknięte aż do odwołania. A w sklepach, jak zapewne wiesz, nie można kupić niczego z wyjątkiem octu.
Sam podniosła się z podłogi.
- W sklepach z naszego świata rzeczywiście nie można, – Zamyśliła się. – ale to nie oznacza, że w innym świecie jest tak samo.
Nali oczy rozbłysły.
- Kapuję.
- Wybij to sobie z głowy – zaapelowała nagle najwyższa z nich. – Nie mamy zielonego pojęcia o świecie magii, a tym bardziej o położeniu tej idiotycznej ulicy. Miasto jest ogromne, nie znajdziemy jej na chybił –trafił. Nie pomyślałyśmy też o tym, aby wyciągnąć od Karola choćby podstawowe dane personalne w postaci adresu jego lub tego starego imbecyla, który widocznie o nas zapomniał. Innych czarodziei nie znamy. Jak chcesz się więc dostać na tą czarodziejską ulicę?
- Nie wiem.
- Widzisz. Skoro...
- Ała!!! – Tuż obok dyskutująco-monologujących rozległ się stłumiony krzyk. Gdy się obróciły, ich oczom ukazała się nietypowa scena: Sam szamotała się z pierzastym stworzeniem, które uczepiło się jej podkoszulka. Obie postacie wydawały donośne dźwięki, każde we własnym języku.
- Weźcie to “coś” ode mnie! – darła się napadnięta.
Po chwilach wypełnionych przeraźliwą szamotaniną Aleks trzymała kurczowo pierzaste zwierze. Przy nóżce miało przywiązaną kopertę.
- To ten pelikan Dumbledore’a! – stwierdziła odkrywczo, przytrzymując ptaka przy sobie.
- Sowa, nie pelikan – odezwała się Nalia.
- Skąd wiesz? – zainteresowała się Sami.
- Sprawdziłam w atlasie.
- To, niestety, nie zmienia faktu, że to zwierze jest krwiożercze i niebezpieczne dla otoczenia. – Samanta wymownie wskazała na swój zmaltretowany podkoszulek. W jednym miejscu pazury zrobiły małą dziurę.
- To coś ma list! – odkryła Aleks, odrywając niedelikatnie pergaminową kopertę od nogi ptaka. Otworzyła ją szybko. Sowa odleciała na parapet, siadając obok zielonej paprotki. – Nareszcie!
Zaczęła czytać tekst, zaś pozostałe dwie dziewczyny zaglądały jej niekulturalnie przez ramiona.
Na pergaminie widniały takie słowa:
Moje Drogie!
Zapewne tym listem przerywam Wam jakąś niezwykle zajmująco rozrywkę, jednak musicie poświęcić mi kilka minut uwagi. Jak minęła podróż? Mam nadzieję, iż Karol nie narzucał się Wam i mogłyście w spokoju dotrzeć do miasta. Przykro mi, że nie mogłem Was odprowadzić osobiście, sprawy szkolne wzywały mnie pilnie do Hogwartu. Wierzę, iż nie macie mi tego za złe.
Niestety, tym listem jestem zmuszony przerwać Wasze liczne, dzisiejsze zajęcia, którymi wypełniacie sobie pozostały czas wakacji. Jak już Wam mówiłem przy naszym pierwszym spotkaniu, szkoła sfinansuje wszelkie podręczniki i pomoce naukowe, które będą czekały już na miejscu. Natomiast pozostałe niezbędne przybory jak pergaminy, pióra czy szaty szkolne sprawić musicie sobie same. Oczywiście dostaniecie drobne wsparcie pieniężne z konta szkoły, które zostanie przelane na Wasze nowo założone konta bankowe. Jeżeli dobrze zapamiętałyście naszą wcześniejszą rozmowę, nie napotkają Was żadne większe trudności.
Te wszystkie sprawunki zrealizujecie na polskiej ulicy czarodziejów o nazwie Wejska, czego dowiedziałem się od Karola. Wejście na tą ulicę znajduje się w pobliżu mugolskiej ulicy Wiejskiej, nieopodal siedziby Sejmu i Senatu. Z pewnością tam dotrzecie. Bar, na którego peryferiach jest przejście na magiczną ulicę posiada szyld z czerwonym orłem, dalej już Wam pomoże pracownik lokalu. Pierwej skierujcie się do budynku banku, gdzie założycie swoje konta bankowe, przelejecie potrzebne pieniądze i je odbierzecie. Poniżej zamieściłem odpowiednie polecenia dla bankiera i numer konta. Pamiętajcie, że musicie koniecznie zakupić odzież szkolną, pióra, pergaminy, kałamarze i rzecz najważniejszą - różdżkę. Jeśli starczy Wam pieniędzy, możecie wydać je w celach osobistych, choć wolałbym, abyście część zachowały. Proszę też, żebyście nie nabywały przedmiotów, których zastosowania nie znacie. Wierzę, że poradzicie sobie doskonale.
Tuż przed początkiem roku szkolnego wyślę do Was obiecanego opiekuna, który zawiezie Was i będzie eskortowała aż do peronu, z którego odjedziecie pociągiem do Hogwartu. Powtarzam, iż macie być mu posłuszne, to mój stary znajomy.
Ufam, iż zobaczymy się niebawem.
Pozdrawiam
Albus Dumbledore
Poniżej było napisane prawdopodobnie wspomniane polecenie i numery kont.
List był przepełniony nadmierną ilością troski i słodyczy.
Po odczytaniu dziewczyny odsunęły się od Aleks, dając więcej przestrzeni.
- Co znaczy ”mugolska” – przerwała obecna ciszę Nal.
- Raczej dlaczego na szyldzie jest czerwony orzeł, a nie, jak przystało przy sejmie, biały – wtrąciła Sami
- Nie ma co zwlekać – zakrzyknęła wesoło Nalia. – To co? Idziemy?
- Prędzej czy później będziemy musiały i tak pójść, – Aleksandra złożyła list i schowała do kieszeni spodni. – więc najlepiej od razu.
- Pójdę po naszą torbę – powiedziała do Sam i wybiegła z salonu, o mało nie przewracając pobliskiego wazonu wraz z jego zawartością. Skręciła do sąsiedniego pokoju należącego do Aleks.
- Uważaj – warknęła dziewczyna na A, poprawiając stojące w wazonie tulipany. Wraz z Samantą przeszły do przedpokoju.
- Co zrobimy z ptakiem? – Aleksandra wskazała siedzącą na parapecie sowę, wiążąc przy tym buty.
- Usmażymy – podsunęła Sami z mściwym błyskiem w oku i klapnięciem trampka o podłogę. – Będzie z niej pyszny obiad.
Ptak nastroszył szare pióra w akcie paniki. Ze złocistych oczu ziało przerażenie. Blondynka tylko na to czekała.
- Pani Matuszkiewicz! – zawyła do białych drzwi, pomimo dziwnych gestykulacji stojącej obok dziewczyny.
Ciągły chrzęst metalu uderzającego o metal dobiegający z kuchni zamilkł. Zza białych odrzwi wyłoniła się kobieta średniego wieku i postury, przepasana tymczasowo kremowym fartuszkiem z kieszonką - mama Aleks.
- Wołałyście mnie? – Pani Domu stanęła przed nimi, dzierżąc w ręce nóż do mięsa.
Sowa zadrżała konwulsyjnie.
- Tak. Czy...
- ...nie masz nic przeciwko, abyśmy wyszły na miasto? – Młodsza Matuszkiewicz wcięła się szybko, ku rozczarowaniu Sam.
Mama przypatrzyła się uważniej córce.
- Oczywiście, że możecie – rzekła wesoło, a kamienie spadły z dziewiczych serc. – Na jak długo?
- Wrócimy przed kolacją.
- Dobrze. Macie się nie spóźnić i nie zaczepiać nieznajomych. Tylko proszę cię, Olu, – Tu Aleks zgrzytnęła zębami. – nie zgubcie się za bardzo.
- Jestem Aleks, mamo – upomniała ją pociecha.
- Tak, oczywiście. – Pani Domu pogłaskała córkę po twarzy i wróciła do kuchni.
Przed wybuchem Aleks powstrzymało jedynie wtargnięcie Nalki. Na szyi dyndała jej torba ze zgniłozielonego płótna, ozdobiona wszelkimi domowymi metodami (patrz- koraliki, wyszywki, oryginalne guziki, cekinki, plecionki, sznureczki, breloczki itp. akcesoria).
- Gotowe? – zapytała, a warkocze zadyndały z tyłu głowy.
- Yhm – odpowiedziały zgodnie.
- Świetnie. Poczekajcie chwilę.
Po wypełnieniu tejże chwili wiązanie sznurówek, szukaniem planu miasta i odliczaniem pieniędzy na bilety nastąpiło mało skomplikowane opuszczenie domu Olki.
- Do widzenia! – ryknęły w progu.
- Uważajcie na siebie! – Dobiegło zza białych drzwi.
- Będziemy!
- Miłej zabawy!
Nie usłyszały ostatniego zdania, ponieważ pędziły już przez otwartą furtkę na ulicę.
Sowa rozpostarła skrzydła i wyleciała przez otwarte okno. Uniosła się hen, nad czubkami drzew, w błękit nieba.
***
Czy na sali jest osoba chcąca związać swoje życie z polityką? Doskonale, dziękuję. A czy wśród tych osób ktoś ma zamiar zostać posłem lub senatorem? Tak? To koniecznie musi zobaczyć siedzibę Sejmu i Senatu znajdującą się na ulicy Wiejskiej w Mieście Stołecznym Warszawa.
Pokaźny budynek lśnił bielą w promieniach sierpniowego słońca. Flaga na maszcie znajdującym się u szczytu stożkowatego sklepienia wisiała bezwiednie z powodu braku wiatru. W otaczającym budowlę ogrodzie stały nieruchomo tuje i inne rośliny krzewo/drzewopodobne. Przybytek okalała aura władzy ustawodawczej i niezrozumiałego przywiązania do ojczyzny.
Mówiąc krótko - budynek robił wrażenie.
Duży, żółty obiekt zmotoryzowany wjechała na ulicę Wiejską.
- Nasz przystanek! – obwieściła Sam, uczepiona rurki od kasownika.
Drzwi autobusu rozwarły się z charakterystycznym stukotem i trzy harcerki wyszły z autobusu. Chociaż... Poprawka - trzy harcerki wyrwały się cudem ze stłoczonej masy ludzkiej i wypadły na chodnik.
Autobus wydał cichy wybuch z okolic rury wydechowej i odjechał.
- Kto by się spodziewał, że w tak opustoszałym latem mieście jak Warszawa w środkach komunikacji miejskiej jest tyle ludzi? – wystękała Aleks, rozmasowując obolałe plecy.
- W nich zawsze jest tłoczno – przypomniała Sami, sprawdzając, czy aby zawartość ich torby nie ucierpiała na tej podróży. – Na Grenlandii pewnie też by nie było miejsca w autobusie.
- To gdzie jest ten lokal? – Nalia zmieniła temat, rozglądając się bacznie.
- Trza poszukać. Sam się nie znajdzie – rzekła Olka.
Doprowadziwszy się do porządku, ruszyły wzdłuż ulicy.
Mijały lokale o różnorodnych funkcjach. Sklepy spożywcze, księgarnie, salony fryzjerskie, dom mody, kancelaria prawnicza, obuwniczy, gabinet dentystyczny, a nawet punkt naprawy telewizorów. Wszystko zamknięte.
W końcu znalazły swój domniemany cel. Nad lokalem wisiał szyld z czerwonym orłem i...
- “U Jadzi i Zenka”? – Gdyby Nalia miała okulary, z pewnością by je teraz przetarła. – To nie brzmi jak nazwa przykrywki dla tajnego przejścia na nieznana ulicę.
- Ale jest szyld z orłem. I jest otwarte. – Spostrzegła trafnie Aleks. Z braku widocznych zaprzeczeń, dodała: – Wchodzimy.
Pchnęła plastikowe drzwi z tabliczką “otwarte”.
Po “Restauracji Pod Bukowym Pniakiem” spodziewały się czegoś... bardziej magicznego.
Ich oczom ukazało się wnętrze niedużego baru, urządzone w tonacji biało-zielonej. Stało tu pół tuzina okrągłych stoliczków, każdy opatrzony haftowanym obrusem, stojakiem na serwetki, solniczko-pieprzniczką i malutkim, szklanym wazonikiem z symbolicznym tulipankiem. W końcu pomieszczenia znajdował się niewielki bar z drewnianym, wytartym blatem, przy którym kasjer obliczał zawartość kasy. Unosił się zapach kotletów, ogórkowej i nieznanych drinków. Posadzka wyłożona była zielono-białymi kafelkami. Na jednej ze ścian wisiał obraz przedstawiający gruszkę z agrestami.
Jedna rzecz była niezwykła - spora ilość klientów.
Powoli podeszły do kasjera. Ten natychmiast przestał liczyć pieniądze i uśmiechnął się dobrodusznie.
- Witam. W czym mogę pomóc?
Z racji wyższego stopnia Samanta została zmuszona przez pozostałe dwie przyjaciółki do zabierania głosu.
- My… chciałyśmy się dostać na ulicę Wejską – wyjąkała, zastanawiając się, czy aby nie powinny wejść do lokalu obok. – Pomoże nam pan?
Kasjer zmarszczył gęste brwi.
- Wy jesteście tu po raz pierwszy? – zapytał. Spodziewały się innego pytania.
- Tak.
- Poczekajcie.
Mężczyzna odwrócił głowę do tyłu i zawołał głośno:
- Stasiek!
Ze schodów, stojących nieopodal baru zbiegł chłopak, siedemnastoletni na oko blondyn. Podszedł do nich.
- Tak, tato?
- Oprowadź panie po ulicy. Są tu pierwszy raz, potrzebują pomocnika.
Stasiek wyprostował się i zwrócił do dziewczyn.
- Bardzo mi miło. Proszę za mną.
Poszedł do wyjścia na zaplecze. One posłusznie za nim. Kasjer wrócił do przerwanego liczenia zarobków.
Zaplecze stanowiło klepisko z jedną skromną brzozą, betonowym koszem na śmieci i kartonowym pudłem. Niezbyt imponujący widok.
Chłopak wyciągnął znajomy dziewczynom, choć nie do końca, kijek. Stukał nim dwukrotnie w wiszącą na drzewie budkę dla ptaków. To, co nastąpiło potem, nie było codziennym obrazem.
Sztachety w płocie odgradzającym zaplecze od sąsiedniego podwórka zaczęły się powoli rozsuwać, ukazując przejście. Ogrodzenie wyciągnęło się do góry, nad przejściem uformował się ozdobny łuk. Po chwili stali przed staromodną bramą, która miała nawet odbojniki*.
- Zapraszam do środka. – Blondyn gestem zachęcił je, aby weszły.
Zamurowało je.
Brama wychodziła na starą, acz zadbaną kamienicę, zalaną światłem słońca. W przeciwieństwie do warunków panujących przed barem wiał delikatny wiatr, a temperatura mniej doskwierała. Po obu stronach ulicy wykładanej kocimi łbami stały wysokie budynki, których parter zajmowały najróżniejsze sklepy i lokale. Znalazły się wewnątrz wielobarwnego tłumu ludzi poubieranych w długie, przewiewne ubrania i z tiarami na głowie. Daleko w głębi ulicy majaczył wysoki, kremowy budynek, wystający ponad pozostałe. Po bezchmurnym niebie latały sowy.
- Nazywam się Stanisław, a panie?
Dziewczyny podskoczyły. Zupełnie zapomniały o obecności Staśka.
- Ja jestem Aleks, a to Nalia i Sam. – Zreflektowała się szybko panna Matuszkiewicz. Weszli głębiej w ulicę.
- Miło mi. – Stanisław próbował uścisnąć dłoń Samancie, lecz ta szybko się odsunęła od niego. – Jesteście tu po raz pierwszy, tak?
- No – przytaknęła nieprzytomnie Nali, przyglądając się wystawie kociołków.
- Z zagranicy?
- Co? – ocknęła się Sami.
- Czy jesteście z zagranicy? – powtórzył.
- Nie – poinformowała go. – Jesteśmy z Polski odkąd sięgamy pamięcią.
- Ach. – Oświeciło go. – To pewnie niedawno przeniosłyście się do Warszawy.
- Mieszkamy w Warszawie od zawsze – rzekła Aleksandra urażona.
- To jak to możliwe, że do tej pory nie byłyście na Wejskiej? – zapytał. – Rodzice kupowali wam szaty do szkoły nie przy was?
- Nasi rodzice są niemagiczni – uświadomiła go Nalia.
Staś stanął, skołowany tą odpowiedzią.
- Wasi rodzice są mugolami?
- A czy jest w tym coś złego? – odfuknęła mu Sam, chociaż nie widziała co oznacza słowo “mugol”.
- Nie, to nic złego. - Nerwowo poprawiał się chłopak. – Tylko to teraz niezwykła rzadkość w Polsce.
- Co?
- To, aby dzieci z mugolskich rodzin zostały przyjęte do magicznej szkoły – tłumaczył. – Dzieciaki czarodziejów są wysyłane przez rodziców do szkół zagranicznych, zaś te przeważnie nie interesują się uczniami mugolskiego pochodzenia, którzy są z zagranicy, więc nie przyjmują ich. Dlatego w Polsce jest spadek liczebności czarodziejów, na przykład.
- A w Polsce nie ma jakiejś czarodziejskiej szkoły? – wtrąciła się Aleks.
- Jest, a raczej była – rzekł Stasiek. – przed wojną. Założono ją w 1921 roku, tuż po odzyskaniu niepodległości, ponieważ pod zaborami wcześniejsze dwie unicestwiono. Jednak gdy rozpoczęła się druga wojna światowa zamknięto ją razem ze szkołami mugoli. Oczywiście, prowadzono tajne nauczanie, lecz nie na taką skalę jak w świecie niemagicznym. Wojna się skończyła, ale nie miał jej kto znów postawić na nogi, bo większość czarodziei uciekła z kraju. A gdy już wrócili, komuniści zasiadający w Ministerstwie Magii nie pozwolili na reaktywację szkoły ani na założenie nowej. Taka jest smutna rzeczywistość.
- Nie najweselsza ta historia – skwitowała Samanta.
- Nic się na to nie poradzi, a świat musi iść dalej. Dlatego zdziwiła mnie wiadomość, że pochodzicie z mugolskich rodzin.
- Jedno sprostowanie: mugolski znaczy niemagiczny? – upewniła się Nalia.
- Tak, jak najbardziej. O, doszliśmy już do banku.
Przez cała rozmowę szli w kierunku białego budynku, przed którym teraz stali. Po bokach wejścia były dwie kolumny, a napis na białym marmurze głosił “Bank Gringotta”.
- Łoł – wydały z siebie jednocześnie.
- Pomyślałem, że skoro jesteście ‘nowe’, to najpierw musicie założyć swoje konta, zanim wybierzecie się na zakupy – powiedział blondyn, obserwując ich zdumienie.
Przeszli przez wielkie, złocone odrzwia prosto do marmurowego wnętrza. Sami przypomniały się zajęcia z historii sztuki na temat baroku. Złote zdobienia, żyrandole, drogie materiały. Tyle, że był tu większy umiar i całość nie raziła tak mocno w oczy.
Stasio podszedł do jednego ze stanowisk, za którym siedział pospolity bankier - okrągłe okularki, błyszcząca łysina, wykrochmalone mankiety, pokaźny stosik dokumentów i, najważniejsze, mina polującego sępa.
Postać z piekła rodem.
- Słucham? – burknął ochrypłym głosem na widok młodziaka.
- O! Chwila! – zawołała Aleks, wyraźnie nie przejęta postawą bankiera. – Mam tu odpowiedni kwitek.
I wręczyła mu złożony list, wygmerany z kieszeni spodni.
Księgowy rozłożył kartkę z godną miną, która szybko zmieniła się na zdumioną.
- To “Moje Drogie!” niech pan opuści – poleciła Aleksandra, pokazując palcem akapit. – Tam na dole są podane odpowiednie instrukcje, tak myślę.
Starszy jegomość przetasował wzrokiem wyznaczony tekst, po czym ów wzrok skierowała na trzy żeńskie formy życia.
- Proszą za mną. – Otworzył im małą furtkę, odgradzającą przestrzeń dla personelu. Gdy przeszli, zasunął złotą zasuwkę i poprowadził ich w głąb bocznego korytarza drzwi. Na końcu było wejście do pomieszczenia z tabliczką “Rejestracja”. Otworzył je i zaprosił do środka.
Pokój zawierał:
* jedno masywne biurko z kałamarzem i z obitym materiałem krzesłem
* dwa drewniane krzesła stojące przed biurkiem
* metalową szafkę na dokumentację
* kosz na śmieci
* malutki stolik z błękitną wazą, zawierającą obecnie piwonie
Bankier machnął różdżką i pojawiły się dwa dodatkowe krzesła. Machnął ponownie, a z szuflady wyskoczyła rolka pergaminu i pióro, które natychmiast ustawiło się na pergaminie. Następnie zasiadł za biurkiem.
Młodzież zrobiła to samo, tyle, że przed meblem.
Ksiegowy odchrząknął. W rękach trzymał list Dumbledore’a.
- Z treści polecenia pisemnego, jakie mi panny wręczyły, wynika, iż mam założyć trzy nowe konta w banku Gringotta opatrzone waszymi nazwiskami oraz przelać na nie wyznaczoną kwotę z konta Szkoły Magii i Czarodziejstwa w Hogwart z polecenia dyrektora szkoły, Albusa Dumbledore’a. Nie mylę się? – upewnił się staruszek. Dziewczyny przytaknęły. – Jeżeli tak, to muszę was uświadomić, że zanim takowe konta zostaną wam założone, mam pobrać od pań odpowiednie dane, które w normalnym trybie potwierdza osoba pełnoletnia. W tym wypadku jest to niepotrzebne, ponieważ pan Dumbledore wyraził już swoje poparcie dla waszych zeznań. Tak więc, zacznijmy.
Ruchem dłoni nakazał Aleks przysunąć się bliżej. Tak też zrobiła.
- Imię i nazwisko?
- Aleksandra Matuszkiewicz – odpowiedziała beznamiętnie.
- Miejsce zamieszkania?
- Nie łatwiejby było rozdać nam te papiery, abyśmy same je uzupełniły? – zasugerowała niewinnie Nalia.
Księgowy spojrzał na nią, jakby powiedziała coś wyjątkowo wulgarnego. Wypuścił ze świstem powietrze i podał jej trzy formularze i pióra.
- Byle bezbłędnie – burknął.
Rozległo się skrobanie pióra i szelest kartek razy trzy. Nikt się nie odzywał. No, prawie.
- Mogę poprosić podkładkę?
Staruszek wcisnął w wyciągnięto rękę Sam tekturową aktówkę, łypiąc złowieszczo.
Piętnaście kleksów, dwanaście kartek i osiem pomruków niezadowolenia autorstwa bankiera później wszystkie trzy formularze wróciły do rąk pracownika banku.
- Dziękuję – warknął, co wskazywało na to, iż wcale nie jest im wdzięczny. Świeżo uzupełnione papiery znalazły się w metalowej szafce. – Za kilka minut dostaną panie należne pieniądze przy kasie. Żegnam.
Wypchnął przedstawicieli młodzieży na długi korytarz. Drzwi trzasnęły za nimi.
Bank powoli wypełniał się ludźmi.
***
Światło słoneczne odbiło się w postaci refleksu od krążka, prawie trafiając w oko Aleks. To jednak obroniło się, intensywnie mrugając.
- Jak się one nazywają? – Matuszkiewicz podetknęła pod nos Staśkowi złotą monetę, która miała ją wcześniej oślepić.
- Te to galeony – poinformował je chłopak. – Brązowe to knuty, a srebrne sykle. Dwadzieścia jeden knutów to równowartość jednego sykla, a galeon składa się z czternastu sykli.
- Dobrze wiedzieć – rzekła Sam.. Przy jej biodrze podwaniała pełna sakiewka – Przydałby się jeszcze jakiś przelicznik.
- Co by się przydało? – spytał Stasio znacznie mniej pewnym głosem.
- Przelicznik – powtórzyła Nalia. – No wiesz, ile złotówek przypada na galeona czy też sykla. Potrzebne nam to będzie przy zakupach.
- Nigdy czegoś takiego nie używałem. – Chłopak zaczął się przyglądać swoim butom, jakby były niezwykle zajmującym obiektem badań. – Jeżeli się wam to przyda, to mogę jedynie powiedzieć, że przykładowo jedna rolka pergaminu kosztuje mniej więcej sześć sykli.
- Jak na początek to nam wystarczy. I tak wszędzie idziesz z nami. – Palce Sami zacisnęły mu się na ramieniu. Blondyn powstrzymał się przed syknięciem z bólu.
- To gdzie pójdziemy? – odezwała się beztrosko Nali.
Aleks z szelestem wyciągnęła list od Dumbledore’a.
- Musimy kupiś szaty szkolne – mruknęła z nosem w tekście.
Bóg raczy wiedzieć czemu, Stasio się rozchmurzył i przestał oglądać swoje obuwie.
- Tu niedaleko jest świetny sklep z szatami. Do tego tani. Zaprowadzę was. – Pognał w barwny tłum, a za nim z konieczności trzy dziewczyny, trącąc łokciami przypadkowych przechodniów. Ci oczywiście wyrażali swój protest w formie najróżniejszych przekleństw.
Biegły za nim co najmniej dziesięć minut, przewracając się na wystających „kocich łbach” i mijając wiele przedziwnych sklepów, których w normalnych okolicznościach nie omieszałyby sprawdzić. Stanisław w końcu raczył się zatrzymać, a dziewczęta zrobiły to samo. Tyle, że hamując gwałtownie na jego plecach.
- Oto i nasz cel. – Wskazał wymownie na pokaźny budynek z przeźroczystą ściana frontową, przed tórym stali. Posiadał drzwi obrotowe, a na dachu ze szkarłatnej dachówki wisiał szyld „Salon szat rodziny Kraleckich”. Na wystawie stało pół tuzina manekinów, które, jak domyślały się nastolatki, miały prezentować najnowsze trendy w modzie. Cóż... mody nie należy kwestionować, lecz podziwiać i ulegać jej.
- To firma z tradycjami – poinformował je Staś. – Należą do najlepszych i istnieją pięć wieków. No to co? Włazimy.
Pełne złych obaw, weszły za nim przez obrotowe drzwi. Znalazły się w obszernym holu, pokrytym czerwoną wykładziną. Po lewej był dział damski, po prawej męski.
- Witam!
Cała czwórka podskoczyła ze strachu. Za nimi stała wyjątkowo rozchichotana ekspedientka w granatowym uniformie. Plakietka przypięta na pokaźnym biuście wyraźnie mówiła, iż kobieta ma na imię Iwona.
- W czym mogę wam pomóc? – spytała piskliwie.
- Te panie chcą nabyć szaty szkolne. – Jako pierwszy z szoku ocknął się Stasiek.
Obsmarowane różową szminką usta rozciągnęły się w czarującym z założenia uśmiechu.
- Och, już się robi. – Pociągnęła ich za rękaw w kąt, gdzie stało kilka stołków, zwały materiałów i parawany. – Już idę po pana Roberta.
Po czym znikła na zapleczu. Jednak wróciła tak szybko, że nawet nie zdąrzyły do końca ochłonąć po pierwszym szoku na widok ekspedientki. Pani Iwona prowadziła wysokiego, szpakowatego mężczyznę, ubranego w ciemnozłotą szatę.
- Panie zapewne do mnie? – spytał swym głębokim basem.
- Eee... chyba – wyjąkała Nalka.
- Widzę tu panienki pierwszy raz – Czarodziej bawił się zawadiacko krótką bródką. – Do której szkoły mają być te szaty? Beauxbatons? A może do Monachium?
Widząc szczerą niewiedzą na twarzach towarzyszek, Staś odezwał się:
- Do Hogwartu.
- Do Hogwartu? – Krawiec był nad wyraz zdziwiony. – Bardzo dawno nie miałem u siebie żadnego Hogwartczyka, gdzie was przez ten czas wszystkich wywiało?
Odpowiedziało mu milczenie.
- Mniejsza o to. – Pstryknął palcami, na co pracownica szybko podeszła do całego rzędu drewnianych szuflad. Z jednej z nich, pokrytej warstewką kurzu, wyciągnęła trzy komplety szkolnych mundurków. Podała każdej po jednym. Pan Robert machnął różdżką i ubrania, które trzymały w rękach znalazły się na nich. – Zacznijmy już.
Klasął w dłonie. Na ten sygnał z ławy, która za nim stała, poderwała się miarka krawiecka, nożyczki, igły, nici oraz grom szpilek. Cały arsenał poleciał prosto na nie. Wrzasnęły przeraźliwie i zamknęły w panice oczy.
- Spokojnie, nic panienkom się nie stanie – zapewniał je czarodziej, lecz jedynie Nali odważyła się na chwilę rozchylić powieki. Szpilki zaznaczały miejsca, gdzie szata była zbyt luźna, a igła z nitką od razu korygowały niedociągnięcia. Wszystko działo się tak szybko, że szatynka ponownie zacisnęła powieki.
- Nie, trochę wyżej lewy brzeg. O, tak znacznie lepiej. – Dobiegał do nich głos krawca. Nożyczki skrzypiały złowieszczo. – Co wyczyniasz?! – zagrzmiał, aż podskoczyły. – Ona ma szersze te ramiona, rozluźnij ten szew! No dobrze... Koniec!
Usłyszały, jak narzędzia krawca spadają na miękką wykładzinę. Otworzyły ślepia i spojrzały na siebie nawzajem. Szaty leżały idealnie. Sam dokładniej przetasowała swój strój. Czarne półbuty, podkolanówki, biała bluzka, krawat, ciemny sweter no i długa, rozłożysta, czarna szata z kapurem. Dla niej istniał jednak jeden mankament.
- Czy ta spódnica nie może być odrobinę... dłuższa? – stęknęła, kiedy krawiec przechodził obok niej, podziwiając swe dzieło.
- Dłuższa? – powtórzył. – Dziecinko, ja ci ją mogę w tym stanie najwyżej skrócić, to jest maksymalna długość!
Samanta jęknęła głucho. Od spódnic są gorsze jedynie krótkie spódnice.
Robert odchrząknął. Machnął różdżką ponownie i złożone szaty spoczęły w jego rękach, a dziewczęta znów na sobie miały swoje ubrania.
- Poczekajcie momencik w holu, a pani Iwona szybko spakuje wam wszystkie niezbędne elementy odzieży, jakie są na hogwarckiej liście. Oczywiście, na tą miarę, co przez chwilą wzięliśmy. – Uśmiechnął się do nich i odszedł, bawiąc się swoją brodą.
Towarzystwo powlokło się nieśpiesznie do miejsca, gdzie stała kasa. Za ladą już czekała na nich ekspedientka z trzema zapakowanymi torbami. Ręka wystrojona w długie paznokcie wyciągnęła się ku nim chciwie. Sami sięgnęła po sakiewkę i głównie dla świętego spokoju wysypała należność.
- Wracajcie do nas szybko! – zawołała za nimi pracownica, kiedy wychodzili na oświetloną ulicę.
Olka wypuściła ze świstem powietrze.
- Trzymaj. – Samanta wepchnęła Stasiowi zakupy do ręki. – Jeśli reszta dnia ma być tak samo stresująca, to musimy się zatrzymać w przyrożnej aptece i kupić mi melisę.
***
- Czy ja naprawdę muszę to ciągnąć? – wystękał, gdy jeden z kufrów wywrócił się na nierówności chodnika.
- Ciągnij, ciągnij, wyjdzie ci na zdrowie – powiedziała poraz setny Aleks.
Ludzie oglądali się z zaciekawieniem na ten nietypowy mini-pochód. Trzy piętnastoletnie dziewczyny szły wolnym krokiem wzdłuż Wejskiej, grzejąc się w popołudniowym słońcu. Na biodrze jednej z nich podzwaniała sakwa z pieniędzmi. Tuż za nimi szedł, a raczej człapał, wysoki blondyn, ciągnąc trzy duże kufry po nierównej nawierzchni. Za każdym krokiem zawartość kufrów grzechotała cicho. A może to kółka uderzały o kostkę? W każdym razie chłopak był cały zasapany.
Kobiety, które przyglądały się całości często upominały towarzyszących im mężów, aby nie narzekali na nie tak bardzo, bo mogą wziąć przykład z „tych rozsądnych, młodych dam”. Panowie na to tylko mruczeli coś niewyraźnie i odchodzili, byle dalej od nietypowej reprezentacji młodzieży.
- Stasiu – odezwała się niespodziewanie Samanta, pogrążona w myślach. – pamiętasz te szkoły, co wymieniał krawiec z Salonu?
- Chrr... Tak. – wychrapał blondyn.
- Co to za szkoły? I dlaczego akurat je wymienił?
Staś stanął. Nie miał siły mówić i ciągnąć ciężkie kufry naraz. Oparł się o ścianę kamienicy.
- Akademia Magii Beauxbatons, mieszcząca się we Francji i Uniwersytet Magów w Monachium to jedne z najsłynniejszych szkół czarodziejskich w Europie, z czego Beauxbatons znajduje się w trójce najlepszych wraz z Hogwartem i Durmstrangiem. – Wziął drugi oddech. – Krawiec wymienił je, ponieważ są to szkoły, do których dzieci z Polski są najczęściej wysyłane przez rodziców. Akademia ma niezwykle dobry poziom, a do Uniwersytetu jest najbliżej i nie trzeba mieć tam żadnych wtyków. Sam chodzę do Monachium – pochwalił się. – Jest jeszcze rosyjski "Behemot", ale tam uczęszczają dzieci komunistów. – Wypluł ostatnie słowo ze złością. – Bardzo rzadko dzieciaki uczęszczają do innej szkoły niż te, które wymieniłem, więc ten Robert porządnie się zdziwił. Co wam jeszcze zostało do kupienia?
Aleksandra spojrzała w pergamin.
- Tylko różdżki i… „cele osobiste” – obwieściła pogodnie.
- Cudnie! – Nie ukrywał radości i ulgi. – Jak tak, to natychmiast idziemy tam! – Wskazał na przeciwległą stronę ulicy. Przebiegli ze stukotem przez drogę i Stasiek machinalnie wepchnał je do pierwszego sklepu. Dzwonek przy drzwiach zadzwonił wysoko.
W przeciwieństwie do salonu szat, księgarnii i galanterii skórzanej (kufry), to miejsce było mało przestrzenne. Panował swoisty półmrok, było aż za ciasno, lecz przynajmniej sprzątaczki nie zwolniono. Wzdłuż ścian i nie tylko stały wielgachne regały z wąziutkimi pudełeczkami, a na wolnej od nich przestrzeni postawiono ladę i krzesełko. Na krzesełku siedziała mała dziewczynka i wierzgała nogami. Pisnęła, jak weszli i zeskoczyła z mebla.
Pobiegła za ladę.
- Dziadku! – krzyknęła, cała przejęta Bóg wie czym. – Klientowie pszyszli.
Sam skrzywiła się, słysząc karygodny błąg ortograficzny.
Ze złuszczonych od starości drzwi wyszedł starszy pan. Miał wyłupiaste oczy i krzywy nos.
- Dzień dobry – powiedział teatralnym szeptem.
- Dobry, dobry – przyznała Matuszkiewicz. – My po…
- Moc – przerwał jej staruszek.
- Słucham? – odezwała się Nalia.
- Moc – powtórzył przekonany sprzedawca. – Tak, czuję moc. Dużo mocy.
Oczy kwartetu stały się tak samo wypukłe jak u czarodzieja.
- Dziadku, – Dziewczynka pociągnęła starca za skraj szaty. – czy tym razem to ja bym mogła?
Sprzedawca odwrócił oczyska od trzech dziewic plus młodzieńca i posadził wnuczkę z powrotem na krześle.
- Doskonale wiesz, że ci nie wolno. Nawet, jakbym chciał, nie mogę ci na to pozwolić.
- Przepraszam, jeśli można spytać – wcięła się Aleks – czego ona nie może zrobić?
- Dopasowac do was różdżek, po które zapwne przyszłyście – powiedział cicho, a jego wyłupiaste oczy obserwowały je uważnie. – Może najpierw zaczniemy od ciebie.
Sam wyszła ze zbitej grupy i podeszła do sprzedawcy.
- A dlaczego nie może? – dopytywała się najwyższa po Stasiu z towarzystwa.
- W naszej rodzinie jedynie mężczyźni mogą zajmować się rzemiosłem. – Starzec przechadzał się między półkami, wyraźnie czegoś szukając. – Laurencja – Dziecko poruszyło się na krzesełku, powiewając swoją platynową czuprynką – ma dar, nie można temu zaprzeczyć, i z pewnością byłaby świetną różdżkarką.
- To w czym problem? – zapytała Sami wojowniczo. – W tym, że jest dziewczyną?
- Tak. – Dotarł głos jakby z zaświatów.
W dziewczynach się coś zagotowało.
- Czyli gdyby była facetem, to by nie było żadnego problemu z tym, czy może uprawiać rzemiosło? – syknęła Olka.
- Naturalnie.
- Podły szowinista! – krzyknęły rozeźlone Aleks z Sami, która za nią kontynuowała. – Mamy dwudziesty wiek, ale pan nadal dyskryminuje kobiety! Czyste średniowiecze! Wychodzę! Gdzie indziej kupię różdżkę.
Samiątko już biegło do drzwi, kiedy Stanisław ja powstrzymał.
- Nie! – zawołał.
- Idę stąd.
- Nie możesz! To jedyny wytwórca różdżek w Polsce. Tylko tu masz możliwość kupienia różdżki, a jeśli nie, to dopiero za granicą.
Laurencja skuliła się na krześle po tym wybuchy, choć prawdopodobnie była zadowolona z tego, że ktoś zawalczył o jej prawa. Blondynka nadal była pobladła ze złości, ale wróciła do grupki. Mruczała pod nosem, wespół z Aleksandrą, o „świniach”.
Sprzedawca był najmniej poruszony tym atakiem ze wszystkich. Szeptał tylko do siebie.
- Moc. Duża moc.
Krzątał się jeszcze trochę między rzędami pudełeczek, gdy wyszedł do nich z naręczem wąskich pakunków. Gestem poprosił dziewczyny do siebie. Uniósł jedno wieko, wyjął długą, cieńką różdżkę i podał oniemiałej Nalce. Ta patrzyła się jak zaklęta na kijek.
- Machnij – poleciła dziewczynka na krześle.
Jakkolwiek się jej to zadanie wydawało dziwne, machnęła przedmiotem. Kasłamarz na ladzie roztrzaskał się.
- Ups.
- Nic nie szkodzi. – Uśmiechnął się do niej. – Jeżeli nie ta, to pewnie o tą chodzi.
Wyjął z jej palców rózdżkę i wsadził nastepną. Tym razem, kiedy machnęła, wystrzeliły z końca drobne iskierki.
- No! Drewno różane, czterdzieści centymentów, pióro feniksa. To ta! – ucieszył się staruszek i zabrał Nali różdżkę. Schował ją do pudełka i podał lekko zszokowanej dziewczynie. – Zajmijmy się tobą. – Podszedł do Oli.
W przypadku Aleks różdżka „puściła iskry” już za pierwszym podejściem i była z grabu, dwunastocentymetrowa z włóknem ze smoczego serca w sobie. Znacznie gorzej miało się z Samantą. Machała już trzecią różdżką, co spowodowało odepchnięcia krzesełka z Laurencją na przeciwległą stronę sklepu.
- Aaa! – krzyknęła, gdy krzesło poderwało się z miejsca.
- Mam tego dość! – oświadczyła starcowi, który pognał pomóc wnuczce. – Sama sobię wybiore tą przeklętą różdżkę.
Wyciągneła ze stosu jeden z kijków, wyjątkowo jasnej barwy oraz długi, zrobiła nią łuk w powietrzu i… z końca trysnęła fontanna iskierek.
- O. – Wydobyło się z jej ust po tym widoku.
- Widać masz wyczucie – podsumował sprzedawca, niosąc dziewczynkę na rękach. – Jestem zadowolony, że znalazłyście sobie odpowiednie różdzki.
Żadna nic nie powiedziała. Uiściły należną wypłatę i wyszły wraz ze Stasiem. Było już koło czwartej.
Nalka pochyliła się do Stasia i spytała:
- Czy wszyskim czarodziejom w podeszłym wieku odbija?
- Hę? – wydał z siebie chłopak.
- Najpierw Dumbledore, później ten urzędas w banku, a teraz dziad ze sklepu – wyliczała szatynka na palcach. – Jak tak dalej pójdzie, to zacznę omijać osoby po pięćdziesiątce szerokim łukiem.
Na osłodę życia nastolatki wstąpiły jeszcze do sklepu zoologicznego. Staś powiedział im, że poczta w świecie czarodziejów jest przesyłana przez sowy, czego mogły się już wcześniej domyślić po sposobie dostarczania korespondencji od Dumbledore’a. Aleks i Nali wyszły ze sklepu bogatsze o dwie puszyste sowy, a Sam o… nietoperza.
- Masz to trzymać byle dalej ode mnie – obwieściła Nal, patrząc podejrzliwie na latającego ssaka w klatce.
- Jesteś niesłusznie uprzedzona – sarknęła Sami.
Nagle w sklepie, z któego właśnie wyszły, dobiegły dziwne dźwięki. Zatrzymali się.
Drzwi otworzyły się na oścież. Gruby jegomość, cały czerwony na twarzy, trzymał za kark coś szarego i futrzastego. To coś miotało się okropnie.
- Koniec z tym! – ryknął na skulone zwierze i puścił je na ulicę. – Wystarczająco narobiłeś mi szkód! – Mężczyzna kopnął stworzenie tak, że posunęło się pod przeciwległy dom.
- O nie – szepneła Nalka i puściła się biegiem ku rozgrywającej się scenie.
- Nali, nie rób tego! – krzyknęła Sam i popędziła za nią.
Nalia zatrzymała się przy katowanym zwierzęciu, które dostało już czwartego kopniaka. Wzięła je na ręce. Czarodziej chyba nie zauważył jej obecności, ponieważ mierzył się do nastepnego uderzenia, kiedy Nalka wrzasnęła:
- Stop!
Mężczyzna zamarł w pół ruchu i zlokalizował źródło głosu. Spojrzał na dziewczynę pogardliwie.
- Suń się, mała, mam na pieńku z tą kreaturą.
- Po pierwsze: nie jestem mała, a…
- … po drugie: pan jej nie będzie rozkazywał. – obok Nal stanęła Sam, mierząc faceta srogim spojrzeniem. – Jeżeli ona chce zabrać tego… kota, – Przyjrzała się zawartości rąk przyjaciółki. – którego pan wyraźnie chciał się pozbyć w brutalny sposób, to nic nie stoi na przeszkodzie.
Twarz nieznajomego zmieniła się z czerwonej na purpurową.
- To moje.
- Już nie – przyłączyła się Aleks. Mężczyzna był niski, toteż była równa z nim wzrostem. – Ten kot teraz należy do niej.
- Do nas – poprawiła Nalka.
Widocznie czarodziej chciał jeszcze coś powiedzieć, lecz zrezygnował. Zdenerwowany, wrócił do budynku.
Kot w ramionach Nali drżał delikatnie.
- Stasiek, na co czekasz? – Aleksandra obróciła się na stojącego za nimi chłopaka, wyraźnie zaniepokojonego. – Musimy wracać do domu, zapomniałeś?
Poszli prosto do „U Jadzi i Zenka”. Po drodze nie było już żadnych utarczek.
***
Kot wygiął swój wychudzony grzbiet z rozkoszą na kolanach Nalki. Słychać było, jak strzyknęło mu kilka stawów.
- Po cholerę go wzięłaś – sarknęła Aleks, wyraźnie niezadowolona obrotem sytuacji.
- Jakbym go nie uwolniła od tego bydlaka, to z pewnością zakłukł by tego kota na śmierć – broniła się wybawczyni zwierząt, drapiąc kota za uchem. Ten odwdzięczał się, mrucząc melodyjnie.
- To wystarczyło go najpierw uratować, a później wypuścić przy jakimś zaułku. Tak to mamy problem.
Szare ciałko zwinęło się w kłębek.
- To nie jest wasze zmartwienie – stwierdziła. – Ja was w to nie wciągam. Mogę sama się opiekować tym kotem.
Matuszkiewicz zwróciła się wymownie do Sam.
- Może być coś powiedziała w tej sprawie, co?
Blondynka opadła na swoje łóżko, tuż obok Nalii.
- Po pierwsze – zaczęła rzeczowo. – to jest kotka, nie kot, jak już udało nam się ustalić, więc nazywajmy rzeczy poprawnie. Po drugie: to nie jest tylko twój zwierzak, wszystkie razem odratowałyśmy ją, chociaż to ty pierwsza rzuciłaś się naprzód. Bardzo nierozważnie, ale to teraz nieistotne. – Przestała wpatrywac się w narzutę i wyprostowała się. – Kotka jest nasza wspólna i razem się nią będziemy zajmować.
Ola wydawała się „zdeczkę” zawiedziona.
- Niech ci będzie, ale ja nie mogę jej wziąć do siebie. Moja mama ma alergię.
- Wiem o tym. – Kotka zeszła z ciepłego legowiska, jakim są kolana i poczęła łasić się do Sami. – Sądzę, że ta kwestia jest załatwiona. Nalka ma już wprawę w opiece nad kotami, więc to ona ją weźmie.
- A jeśli jej rodzice nie zgodzą się na nowego kota? – drążyła temat Aleksandra.
- Zgodzą się – zapewniła Nali.
- Przecież kot nie będzie w domu zbyt długo, prawda? – spytała Samanta, jakby to było oczywiste, lecz rozmówczynie nie pojmowały jej toku myślenia. – Do początku roku szkolnego jest zaledwie tydzień, a i tak Dumbledore obiecał, że jakiś czas wcześniej przyśle tu kogoś, żeby nas odwieźdź na ten pociąg do Hogwartu.
Coś kliknęło w umysłach.
- Zupełnie zapomniałam – przyznała Aleks. – Ale nawet jeśli… ty chcesz brać tego kota do szkoły?
- Co innego mamy zrobić? – zdziwiła się.
- No… coś mi się wydaje, że dyrektor nie pozwoli nam trzymać w szkole takiego zwierzyńca – rzekła, w końcu zajmując miejsce siedzące, sadowiąc się na krześle przy biurku.
Machnęła reką.
- Jakoś przeżyjemy.
- A jak ją nazwiemy? – Nalka próbowała zmienic temat organizacji na coś mniej „śliskiego”.
Wszystkie trzy spojrzały na kotkę z uwagą.
Trzeba było przyznać bez bicia, że zwierzątko nie należało do najurodziwszych. Było nad wyraz kościste, a szara sierść, mimo iż nie była długa, wydawała się trwać w wiecznym nieładzie, choć zapewne było to spowodowane złym traktowaniem. Przednie łapy miała lekko krzywe, ogon proporcjonalnie do ciała był za gruby i długi. Wielkie, troszkę wyłupiaste, złote oczy bacznie im się przyglądały. Tak, kotka miała dość podejrzliwy wygląd. Wydawała się starsza, niż była, tak przynajmniej sądziły. Jednak ja przygarnęły. Czemu?
- Fakt faktem, jesteśmy miłosierne – odezwała się Aleksandra po chwili milczenia. – Pewnie nikt jej nie chciał i musiała rozrabiać, więc właściciel się wkurzył.
- Twierdzisz, że to jej wina? – zapytała groźnie Nalia.
- Nie, no skąd – zaperzyła się automatycznie. – tylko mówię, że chyba niezły jesy z niej numerant.
- Jest dumna. – Sam była pogrążona w rozmyślaniach. – Wydaje się namiętna i wie, że ma pewne ubytki w urodzie. Pomimo tego uwiodła nas.
- Co ty znów cukrzysz? – zaniepokoiła się Olka.
Na twarzy dziewicy zamyślenie ustąpiło zadowoleniu.
- Telimena – szepnęła.
- Co?
Powtórzyła głośniej, z triumfem.
- Na imię jej będzie Telimena.
Kotka ponownie zwinęła się w kulkę tuż obok skórzanej sakwy z pieniędzmi. Zamruczała.
***
Zerwał się z łóżka. Czuł, jak zmęczone ciągłym oczekiwaniem ciało napełniło przyjemne podniecenie. Oto wreszcie się doczekał. Na parapecie okiennym siedziało małe stadko sów, liczące sobie czterech osobników, z czego jedna należała do niego. „No tak", pomyślał. „Przecież ona nie ma sowy. Rodzice nie pozwolili.”
Zdjął listy z nóżek trzech pierwszych sów, które, ukontentowane z powodu wykonanego zadania, odfrunęły natychmiast. Na odwrotach kopert widniały tajemnicze podpisy, niezrozumiałe dla niewtajemniczonych. Wziął wreszcie schludny liścik od swojego zwierzaka. Puchacz, zmęczony podróżą, podfrunąl do swej klatki.
Piętnastolatek usiadł z powrotem na łóżku i zmierzwił sobie włosy. Był szczęśliwy. Obawiał się, że na wiadomości od swych przyjciół będzie musiał czekać aż do dnia, gdy mieli jechać z powrotem do Hogwartu. Chyba by nie wytrzymał.
Rozdarł pierwszą kopertę.
* odbojniki - elementy przy wjeździe do bramy, które w zamierzchłych czasach ochraniały koła wozów przed ocieraniem się o ściany bramy, często ozdobne ("Cóż, ja się raz spotkałam z takimi w kształcie krasnoludków... "I.)
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Mirtel
Gryfonka szukająca Edwarda
Dołączył: 14 Wrz 2005
Posty: 734
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 1 raz Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Pią 11:01, 30 Cze 2006 Temat postu: |
|
|
Niestety, nasze opowiadanie nie było aktulizowane już dłuuugi czas. Na razie zamykam, a gdy tylko się skonaktuje z Iguaną, zobaczymy co dalej.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Nie możesz pisać nowych tematów Możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach
|
fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2002 phpBB Group
|